Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w Libanie miała skończyć się wojna domowa, w moim kraju miała skończyć się władza radziecka. Nie powiem, że tego nie zauważyłem.
Ta historia zaczęła się niecały rok temu. Od początku trąciła tanią szpiegowską powieścią. Byłem w Tbilisi razem z kijowską ekipą, pokazywaliśmy tam swoje filmy i wydawnictwa. Po imprezie siedzieliśmy w knajpie z gruzińską komunistyczną poetką i pochodzącym z Moskwy naczelnym amerykańskiego pisma o sztuce. Naczelny nagle zaczął opowiadać o jakiejś eksperymentalnej szkole, którą chce prowadzić w Libanie.
„Byłoby super gdybyście wy, chłopaki, wzięli w tym udział. Oczywiście, jeśli nie będzie wojny domowej” – dodał i uśmiechnął się do nas. Ciekawe, pomyślałem wtedy, czy zobaczę nagranie tej rozmowy w jakimś propagandowym dokumencie o tym, jak w Gruzji Amerykanie z Ukraińcami przygotowują przewrót w kolejnym arabskim kraju. Jeśli nie w telewizji NTV, to przynajmniej na Al-Jazeer’ze.
Od tego czasu perspektywa wojny domowej w Libanie stawała się coraz bliższa. W dniu naszej rozmowy, w pierwszym od dłuższego czasu wybuchu w Bejrucie zginął generał wywiadu libańskiego, związany z syryjską opozycją. Coraz więcej wskazywało na to, że wojna domowa w Syrii szybko pochłania kruche państwo Liban.
Gdy śledziłem wiadomości z tych krajów, miałem wrażenie, że dokładnie ten sam scenariusz rozegrałby się na przykład na Ukrainie, gdyby wojna domowa zaczęła się w Rosji.
Podobieństwa pomiędzy krajem mojego obywatelstwa a malutkim państwem pomiędzy Syrią a Izraelem, wydawały się ogromne. Wielonarodowy, rozdarty tożsamościowo kraj leżący obok nieporównywalnie większego, silniejszego państwa o bardzo bliskim tle etnicznym i kulturowym, które cały czas zgłasza roszczenia do swego „mniejszego brata”, a czasem po prostu brutalnie miesza się w jego politykę – łącznie z obecnością wojskową. Z kolei po drugiej stronie obu krajów leżą sąsiedzi, którzy starannie odcinają się od nich drutem kolczastym. Oczywiście, granica Polski z Ukrainą jeszcze nie jest tak mocno strzeżona jak ta izraelsko-libańska, ale wszystko ku temu zmierza.
Dodajmy do tego piękną legendę o tak zwanej Cedrowej rewolucji z 2005 roku (tytuł wymyślony w Departamencie Stanu; to wydarzenie weszło do historii Libanu pod niemiłą dla zachodniego ucha nazwą Niepodległościowa Intifada). Legenda głosi, że te wydarzenia zostały mocno zainspirowane przez kijowską Pomarańczową Rewolucję, która wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej: od pomysłu na namiotową okupację centralnego placu stolicy po właśnie pomarańczowy kolor, używany wówczas przez libański Wolny Ruch Patriotyczny. Wynik obu tych wydarzeń też okazał się bardzo podobny – Syria miała wycofać swoje wojsko z terytorium Libanu, Rosja została zmuszona do rezygnacji ze swoich wpływów na Ukrainie. W obu przypadkach „wielcy bracia” zapowiadali swój szybki powrót.
Czas mijał i pomysł na udział w libańskiej eksperymentalnej szkole wydawał się coraz bardziej absurdalny. Najpierw Hezbollah ujawnił swój udział w syryjskiej wojnie po stronie Asada, wywołując falę przemocy wewnątrz Libanu. Tymczasem libański rząd podał się do dymisji, pozostawiając kraj nie tylko na granicy wojny domowej, ale też w sytuacji śliskiego interregnum, które trwa od ponad pół roku. Pod koniec sierpnia na różnych końcach Libanu – w kontrolowanej przez Hezbollah południowej okolicy Bejrutu i w północnym Trypolisie, gdzie większość stanowią Sunnici – dokonały się zamachy bombowe, najgorsze od zakończenia wojny domowej w 1990 roku. Mniej więcej w tym samym czasie w Damaszku użyto broni chemicznej. Rozpoczęło się przygotowywanie zachodniej interwencji, następstwa której dla Syrii wcale nie byłyby tak pewne, jak w przypadku Libanu.
Dla tego czteromilionowego kraju, gdzie już teraz przebywa milion syryjskich uchodźców, interwencja w Syrii oznaczałaby natychmiastowe wznowienie wojny domowej.
W międzyczasie dostawałem coraz dziwniejsze maile z Bejrutu. Najpierw – jeszcze przed fatalną eskalacją w Syrii – szkoła, w której miałem brać udział, ogłosiła, że staje się jeszcze bardziej eksperymentalna, czyli otwiera swe drzwi dla wszystkich chcących, niezależnie od backgroundu. Dla kraju, który ma zapisane w Konstytucji, jakie religie muszą wyznawać poszczególni urzędnicy państwa (poczynając od prezydenta), to rzeczywiście śmiałe posunięcie. Nieco później – tuż po dziwnym przejęzyczeniu Johna Kerry’ego, kiedy okazało się, że interwencji w Syrii, a więc wojny w Libanie nie będzie – dostałem wiadomość, że projekt zostaje jednak przełożony na późniejszy termin „w związku z poważną polityczną sytuacją w Libanie”. Po raz kolejny sprawy na Bliskim Wschodzie okazały się bardziej złożone, niż się wydawało. Miałem jednak kupiony bilet i nie wyobrażałem sobie, że nie wyjadę, nawet jeśli nie miałem już żadnego powodu. Czekając na samolot do Bejrutu, przeczytałem wiadomość, że w Egipcie aresztowano przywódców Bractwa Muzułmańskiego.
„Bejrut jest tak wspaniały, że nie szkodzi nawet, gdy trwa tam jakaś wojna domowa” – powiedział mi jakiś czas temu znajomy specjalista od Bliskiego Wschodu. Wspominałem te słowa, rozmawiając z lokalnymi uczestnikami niepowstałej eksperymentalnej szkoły. Najpierw wytłumaczyli mi, że w Libanie w ogóle nie było nic takiego, jak „wojna domowa”. – Bez sensu mówić o tym w liczbie pojedynczej – mówi znajoma. – My używamy terminu „wojny domowe”. Najgorsze trwały pomiędzy 1975 a 1990. Słyszałam, że w tym roku podobno się skończyły. Nic takiego nie zauważyłam. Może byłam po prostu za mała. Kiedy dorosłam, byłam zaskoczona tą informacją: „Naprawdę? Wojna skończyła się pięć lat temu? Dlaczego w takim razie nic się nie zmieniło?”. My nie mamy wojny domowej, bo mamy wojny domowe.
Coś mi się znów skojarzyło. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w Libanie miała skończyć się wojna domowa, w moim kraju miała skończyć się władza radziecka. Nie powiem, że tego nie zauważyłem.
Okazało się jednak, że – jak w przypadku libańskiej wojny domowej – koniec to tylko nowy początek.