Max Cegielski

Wszyscy byliśmy i będziemy barbarzyńcami

„Anglicy” czy też „Brytyjczycy”, którzy wiele setek lat później tworzą własne, globalne imperium, najpierw sami są „innymi” – kolonizowanymi barbarzyńcami.

Nigdy tam nie byłem, wszystko muszę sobie wyobrazić. Najpierw bliski plan: fala rozbijająca się o kamienie. Potem szeroko: wysoki brzeg białych klifów, spienione bałwany biją o ląd. Wreszcie ujęcie z lotu ptaka czy raczej drona lub helikoptera, podróż nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie: wysokobudżetowa inscenizacja. Sto drewnianych okrętów wojennych i transportowych wypełnionych żołnierzami zbliża się do południowego wybrzeża Anglii. Teraz cięcie i plan amerykański, legioniści wpatrują się w obcą, barbarzyńską Brytanię. Słyszeli o zamieszkujących ją dzikusach i ich druidach, którzy posiadają magiczne moce, więc żołnierze – choć są zaprawieni w bojach – boją się. Akcja rozgrywa się w okolicach Dover, które od francuskiego Calais dzieli tylko trzydzieści parę kilometrów; to najwęższy fragment kanału La Manche. Niedaleko Dover lądują kolejne inwazje Rzymian, od pierwszej, nieudanej wyprawy Juliusza Cezara w 55 roku przed naszą erą, aż po zwycięską, Klaudiusza w 43 roku naszej ery.

Sam Cezar przyczynia się do powstania wyobrażeń o groźnych druidach, opisując ich w tekstach O wojnie galijskiej. Twierdzi, że w razie wojny lub niebezpieczeństwa składają ofiary nie tylko ze zwierząt, lecz także z ludzi, umieszczając ich w ogromnych, plecionych kukłach z wikliny, które następnie podpalają. Adam Anczyk, religioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisze, że przypisywane druidom składanie ofiar z ludzi było w kulturze rzymskiej „synonimem barbarzyństwa, ohydy, bezeceństwa i niewybaczalnej zbrodni” – co ustanawiało ich rolę jako odmieńców, „innych”. Zwraca też uwagę, że o podobne praktyki oskarżano żydów i chrześcijan – a więc każdego, kto stanowił zagrożenie dla obowiązującego systemu władzy, kultury oraz ekonomii.

Rzymianie podbijali przecież Galię czy Anglię nie tylko z powodu ambicji swoich władców, lecz także, jak dzieje się dziś w polityce, również ze względu na opłacalność „biznesową” takich przedsięwzięć.

A łatwiej kolonizuje się tych, których uznany za wręcz nieludzkich lub przynajmniej stojących na niższym poziomie rozwoju. I najlepiej oznajmić, że niesie się im „kaganek oświaty”, ponieważ tkwią w mrokach niewiedzy. Mieszkańcy Wysp Brytyjskich, podbici przez Rzymian i zlatynizowani, po kolejnych wiekach zmagają się z najazdami skandynawskich wojowników. „Wikingowie” nie tylko wyrzynają i rabują, lecz także osiedlają się na wyspach, tworząc kolejną warstwę wpływów kulturowych. Wreszcie Anglia zostaje podbita przez kolejnych Skandynawów, tyle że sfrancuziałych (czy precyzyjniej „sfrankizowanych”), przybyszy z terenów obecnej północnej Francji. Inaczej mówiąc: „Anglicy” czy też „Brytyjczycy”, którzy wiele setek lat później tworzą własne, globalne imperium, najpierw sami są „innymi” – kolonizowanymi barbarzyńcami. Ich późniejsza ekspansywna cywilizacja, która wytworzy kapitalizm, rewolucję przemysłową i demokrację w znanym nam obecnie wydaniu, sama jest postkolonialną mieszanką. Zarówno mnie, jak i kohortom „dobrej zmiany” daje to pewną nadzieję, że peryferyjny status i postkolonialne zależności nie są dane raz i na zawsze.

Od cesarza z Żoliborza i jego pretorianów różni mnie jednak to, że wiem, iż na takie zmiany potrzeba setek lat historii.

Od cesarza z Żoliborza i jego pretorianów różni mnie jednak to, że wiem, iż na takie zmiany potrzeba setek lat historii.Dlatego też wyobrażam sobie encyklopedię, lub raczej wikipedię z roku 2080, która nasze polskie lęki i spory z 2016 roku opisuje z dystansem jako dawno zamierzchłe wydarzenia. Co jeszcze mogą opisywać, w paru akapitach, przyszłe podręczniki? O czym będzie mowa podczas nudnych lekcji historii?

Znów trzeba spojrzeć na Dover i Calais, ale także na Idomeni, Grecję i szlak bałkański, wszystkie trasy, którymi usiłują przedrzeć się ci, których uznaliśmy za naszych nowych barbarzyńców. Wbrew faktom wrzuceni do jednego worka jako muzułmanie i terroryści wzbudzili przerażenie wielu Europejczyków i nienawiść chyba większości Polaków. Podobne emocje powodowali Rzymianie u mieszkańców Albionu i odwrotnie, a religia jest ważnym podłożem obopólnych nienawiści również w erze ekspansji wikingów. Skoro na początku użyłem języka filmowego, to pociągnę dalej ten wątek – felieton nie jest wykładem historycznym, mogę więc odwołać się nawet do serialu telewizyjnego. Michael Hirst, wymyślając scenariusze kolejnych sezonów Wikingów, tworząc zainspirowaną historią czy też luźno opartą na faktach fikcję (a więc bawiąc się w ramach tylko trochę bardziej rozwiniętej konwencji, którą ja sam stosuję w tym cyklu, czego niestety nie rozumie wielu komentatorów), umniejszył inspiracje ekonomiczne postaci typu Ragnara, podkreślił natomiast siłę wiary. Ewidentnie zafascynowany skandynawskimi kultami pogańskimi, przedstawił kulturę wikingów jako silnie spajaną wiarą. Jej przedstawiciele wyrzynają wprawdzie swych wrogów bez mrugnięcia okiem, nie używają pisma i nie rozumieją, czym jest mapa, ale podobnie jak np. Trobriandczycy Bronisława Malinowskiego tworzą skomplikowaną cywilizację. W dodatku, mimo panującej przemocy, kobiety mają w niej znacznie większe prawa niż w Europie Zachodniej. To nie jest tylko wymysł twórców sag ani kwestia mitologii. Właściwie mogę zrozumieć polskich katolików, którzy w popularnym serialu są skłonni widzieć narzędzie szatana i kolejny atak na chrześcijaństwo. Mają rację, popkultura ma silniejszy wpływ na świat niż naukowa prawda.

Zbaczając nieco z tematu, dodam jeszcze, że Donald Trump prawdopodobnie nie odnosiłby tak dużych sukcesów, gdyby House of Cards nie pokazało Ameryce, że jej elity są jeszcze bardziej zepsute, niż przypuszczali wyborcy.

 Zbaczając nieco z tematu, dodam jeszcze, że Donald Trump prawdopodobnie nie odnosiłby tak dużych sukcesów, gdyby House of Cards nie pokazało Ameryce, że jej elity są jeszcze bardziej zepsute, niż przypuszczali wyborcy. Z kolei popularność seriali takich jak Wikingowie dla poszukiwaczy „satanistyczno-genderowego spisku” może dowodzić słabości naszej europejskiej tożsamości, ale jest też zemstą za to, że w szkołach uczymy się więcej o greckich, rzymskich i chrześcijańskich korzeniach Europy niż o tych barbarzyńskich. Na wszelki wypadek podkreślę, że nie głoszę bynajmniej, iż należy do nich wrócić. Fakt, że Wikingowie przyciągają moją uwagę, wynika z tego, że szukam odpowiedzi na podstawowe stare pytanie: „kim jesteśmy?”. Kryzys uchodźczy oczywiście wzmaga wątpliwości mieszkańców Europy w tej kwestii.

Fundamentaliści zdarzają się nie tylko wśród muzułmanów – mieli ich także poganie, mają ich polscy katolicy. Nie tylko Tomasz Terlikowski dokonał już symbolicznej apostazji; za nim poszło wielu innych, którzy obrzucają błotem papieża, wykreślając tym samym przymiotnik „rzymski” z nazwy swego wyznania. Podobnie barbarzyńcy z tzw. Państwa Islamskiego nie słuchają się poważnych muzułmańskich autorytetów religijnych. A nasi konserwatyści, wbrew logice, utożsamili już uchodźców, uciekających przed barbarzyństwem kalifatu z samymi terrorystami. Łatwo więc wizualizują sobie nową cywilizację powstającą na gruzach starej Europy, na kolejnej warstwie ruin „Rzymu”. Tym bardziej, że rację może mieć łódzki arcybiskup Marek Jędraszewski, który (jak podała „Gazeta Wyborcza”) boi się, że „w roku 2050 nieliczni biali będą pokazywani innym rasom ludzkim – tu, na terenie Europy – tak jak Indianie są pokazywani w Stanach Zjednoczonych w rezerwatach”. Jeśli tak się stanie to nie będziemy pierwszą cywilizacją, która zniknęła z powierzchni Ziemi, ale raczej zamienimy się w coś innego, nową hybrydę, taka jest bowiem naturalna (a więc może i boska), kolej rzeczy.

Razem z arcybiskupem wyobrażam więc sobie ubogi, ale dumny i suwerenny katolicki kalifat na słowiańskiej ziemi, wysyłający łupieżcze wyprawy na bogaty muzułmańsko-chrześcijański nowy Rzym. Być może polski kalifat wejdzie w dynastyczne alianse z potomkami udzielnego cesarza Ameryki Trumpa, aby zorganizować nową „operację Overload” w trakcie heroicznych walk „D-day” na wybrzeżu Normandii. Choć właściwie musiałaby się ona odbyć na jakichś innych plażach – te nad kanałem La Manche pewnie znikną wskutek podniesienia się poziomu wód. Globalne ocieplenie, będące jak wiadomo szatańskim wymysłem lewaków, może zresztą spowodować, że wszelkie takie futurystyczne wizje okażą się chybione. Może będzie po prostu jak w ostatnim Mad Maksie i nikt już nie nakręci żadnego serialu, nie będziemy się uczyć historii, nie będzie Wikipedii, ani tym bardziej PiS-u ani Krytyki Politycznej. Wszyscy na powrót staniemy się barbarzyńcami wyrzynającymi się nawzajem już nie dla złota, lecz dla kropli słodkiej wody. Od dawna wiemy, że Fukuyama nie miał racji, historia się nie skończyła. Co gorsza, z samej definicji jako „dzieje” i „proces” będzie trwała jeszcze długo, choć być może nie będzie już spisywana. Możliwe nawet, że nie zatoczy koła i nie będziemy nawet barbarzyńcami – w pewnym momencie, jeszcze zanim zgaśnie słońce, w ogóle nas nie będzie.

**Dziennik Opinii nr 153/2016 (1303)

 

UCHODZCY-pismo

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Max Cegielski
Max Cegielski
Dziennikarz, pisarz
Dziennikarz, pisarz. W TVP Kultura współprowadził „Halę Odlotów” uhonorowaną nagrodą Grand Press w 2015 roku. Autor między innymi książek „Oko świata. Od Konstantynopola do Stambułu” (Nagroda imienia Beaty Pawlak, 2009), „Mozaika. Śladami Rechowiczów” (2011), oraz „Wielki Gracz. Ze Żmudzi na Dach Świata” (2015). Twórca i kurator projektów artystycznych: Migrujący Uniwersytet Mickiewicza (Stambuł), Global Prosperity (Gdańsk, Warszawa). Współautor (wraz z Anną Zakrzewską) wielu reportaży i dokumentów telewizyjnych o sztuce współczesnej.
Zamknij