Nie trzeba oglądać spektakli czy wystaw, żeby wiedzieć, że należy je omijać. Może jest to ogólna niechęć do kultury?
Podobno kilkadziesiąt tysięcy obywateli wyraziło, wysyłając maile do władz miasta, swoją niechęć do oglądania pewnego spektaklu teatralnego. A potem była „noc długich różańców”. Nie tylko nie chciano oglądać, ale też innym na to nie pozwolić. Nie jest to praktyka całkiem nowa. Mieliśmy wcześniej do czynienia też z grupami zwalczającymi uczęszczanie do galerii sztuki. Jak zwykle poszkodowana jest literatura, na razie nikt nie protestuje aż tak gorąco przeciwko czytaniu książek. Nikt nie blokuje wejść do księgarń. Ale to chyba tylko kwestia czasu, przecież Olga Tokarczuk stała się ofiarą prawicowej nienawistnej nagonki oraz gróźb karalnych. Przy okazji nie odwoływano się raczej do jej książek. Podobnie: nie trzeba oglądać spektakli czy wystaw, żeby wiedzieć, że należy je omijać.
Może jest to ogólna niechęć do kultury? W każdym razie więcej ludzi (i z większym zapałem) gotowych jest zaangażować się w to, żeby nie oglądać i nie czytać, niż vice versa. Miliony rodziców walczyło o to, żeby ich dzieci nie chodziły do szkoły. A w każdym razie – im później, tym lepiej.
Większości wystarczą więc teatry, do których się nie chodzi i książki nieprzeczytane. I te nikomu nie będą przeszkadzały, a odpowiednie ministerstwo zadba o ich słuszność. A ci, którzy chcieliby jednak czegoś innego, mogą sobie wyemigrować.
Wygląda to na systematyczne prześladowanie mniejszości! Większość, która nie chodzi do teatru ani na wystawy, nie czyta, prześladuje i dyskryminuje niewielką mniejszość kulturową.
Naprawdę, powinna się tym zająć jakaś Liga Narodów, czy jak to się teraz nazywa! Zaczyna się od pojedynczych wydarzeń, a skończy się na pogromach.
Taka mniejszość kulturowa, podobnie jak inne mniejszości, powinna przecież być jakoś chroniona. Mieć prawo do kultywowania własnej odmienności. Może nawet swoje szkoły? A przynajmniej zamiast lekcji religii zajęcia o teoriach krytycznych. Zamiast zbiorowych wycieczek na film Bitwa Warszawska uczniowie oglądaliby Satiricon. A nawet można by dla niej zarezerwować kilka miejsc w Sejmie.
Od dawna mniejszość ta bywa nazywana „polskojęzyczną”, co jest najlepszym dowodem na to, że grzecznie spełnia wymogi integracji, zna język. Nie gwałci, nie podpala, nie zmusza kobiet do chodzenia w burkach. I nawet nie zmusza nikogo do zapoznania się z twórczością Elfriede Jelinek. Nie blokuje wejść do kościołów. Nie zagłusza swoimi tam-tamami pieśni patriotycznych. W gruncie rzeczy żyje w swoistej szafie. W tej szafie Mickiewicza można zmiksować z Chatą wuja Toma, wiadomo, że gej to Żyd, a Żyd to gej, a seks jest okay. Faszyzm jest okropny, ale widowiskowy. Zdesperowany prekariat biega z siekierą. Ziemia dla ziemniaków, a księża na księżyc.
Komu to tak naprawdę przeszkadza? Może się komuś nie podobać (wtedy oszczędza na biletach), a mnie się podoba. I może na tym poprzestańmy, bo nie ma w Polsce przestrzeni dla ścierania się idei. Jest za to walka o hegemonie kulturową, w której kulturowa, nienarodowa mniejszość nie ma wielkich szans. Jej sprzymierzeńcami mogą być poczciwi obrońcy demokracji, praw człowieka i wolności słowa. Dzięki nim może nikt nie wyważy drzwi do szafy, ale nie będą oni bronili jej zawartości.
Postulat objęcia mieszkańców tych szaf programem ochrony i wspierania mniejszości jest – wbrew pozorom – bardziej radykalny. Może Departament Wyznań Religijnych oraz Mniejszości Narodowych i Etnicznych MSW powinien dodać do nazwy Mniejszości Kulturowe?
**Dziennik Opinii nr 327/2015 (1111)