Tyle razy słyszałam, że trzeba wiedzieć, jak się w mediach poruszać. I proszę, w Watykanie wiedzą.
Miał być exclusive albo tylko o księdzu Oko, ale bez żadnych coming outów, a tu trafiła kosa na kamień. Ks. Krzysztof, zamiast dać się wykorzystać przez przez media, sam je wykorzystał.
Płacz słychać i pretensje. A płaczcie sobie. Chwyt był prosty jak konstrukcja cepa, bo przecież wiadomo, że chodzi o sukces (finansowy) własnego czasopisma, a niekoniecznie o to, co jest ważne. Po chwilowej życzliwości przyszedł więc czas na dąsy.
Niewiarygodny – bo nas wpuścił w maliny. Tak jakbym nie słyszała wiele razy, pytając znajomych dziennikarzy, czemu nie piszą o tym czy tamtym, że trzeba umieć zainteresować media i wiedzieć, jak się w tym świecie poruszać. Okazało się, że w Watykanie wiedzą.
Zrobił to dla własnej korzyści i promocji książki. A przecież zależy nam, żeby ludzie więcej czytali, a autorzy zarabiali na rynku, a nie przez jakieś stypendia czy dotacje.
A przecież temat ważny. Nie wiem, czy dla Kościoła, któremu pewno tysiąc lat zajmie zmiana stanowiska, o ile będzie jeszcze istniał.
Mnie w umiarkowanym stopniu interesuje, jak poradzi sobie z tym ta instytucja. Ważna jest natomiast każda jasna i otwarta deklaracja osób niehetero.
Może dzięki nim znikną szklane szafy, sytuacje, w których wszyscy wiedzą, a nikt nie mówi. Przypuszczam, że orientacja seksualna księdza Charamsy, jego życie osobiste były znane jego współpracownikom. Bo tak zwykle jest. Wszyscy wiedzą i nie ma sprawy, dopóki głośno się tego nie powie.
Bo to jest prywatna sprawa? Nie jest. Ze swoim heteroseksusalizmem ludzie powszechnie się obnoszą, oznaczają obrączkami, pokazują żony-dzieci. A jak nawet tego nie robią, to z góry zakłada się, że są „normalni”. Jeśli ktoś o innej orientacji na taką etykietę się godzi, pędzi życie w kłamstwie. Raczej nic z tego dobrego nie wynika.
Poza tym taka sprawnie zaplanowana akcja i dobrze wypromowana książka pokazująca hipokryzję Kościoła powinna ucieszyć każdego antyklerykała. Ale nie, antyklerykałowie też dołączają się do dąsów. „A co on robił tyle czasu w tej okropnej instytucji?” To samo, co inni księża-geje i nie-geje ze swoimi gospodyniami i dziećmi. Ale jak się któryś zbuntuje, to też go się zdołuje. Ja wolę jednak buntowników nawet od naszych dobrych, otwartych księży, którzy miło i kulturalnie, ale zawsze będą bronili prawa naturalnego.
Mam nadzieję, że w jego książce poza osobistymi zwierzeniami znajdziemy też prawdę o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami Watykanu. I nie będzie to opowieść o jakimś strasznym „homolobby”, tylko o życiu konkretnych ludzi – hipokrytów, konformistów, karierowiczów, mających dobrą wolę, uwikłanych, cierpiących. Jak to ludzie.
Ale nawet ci, którzy zazwyczaj stoją po stronie obyczajowego liberalizmu, znaleźli powód do krytyki. Co on się tak mizia z tym Eduardo? Kochają się, to się miziają. Szczęść Boże!
Do tego jakiś przegięty! Każdy ksiądz jest trochę przegięty, tak ich uczą, a ksiądz gej pewno bardziej. No i co z tego? Ludzie są różni i może należy im na to pozwolić, bo to nikomu nie szkodzi.
I wreszcie największy grzech, w tej kwestii nigdy nie brakuje ekspertów. Nie dochował celibatu! (Wiadomo przecież, że nie on jeden). Rozumiem, że Kościół ma z tym problem, bo z rozmaitych praktycznych powodów kiedyś sobie taką zasadę stworzył. Ale dlaczego ma to być jakiś ekscytujący problem dla świeckich dziennikarzy? Albo dla jakichś zapraszanych przez nich ekspertów-psychologów? Wydawałoby się, że psycholog powinien powiedzieć, że to zdrowo żyć w zgodzie ze sobą, w dobrym związku.
Wspólnota Wiara i tęcza, chrześcijanie LGBTQ, mówią o tym mądrzej i bardziej po ludzku niż świeccy komentatorzy.
**Dziennik Opinii nr 280/2015 (1064)