Oglądanie filmu, gdzie jest tyle niesamowitych kobiet, to wielka frajda!
Skończył się czwarty sezon, niedługo piąty, a zespół aktorski serialu Orange Is the New Black otrzymał tegoroczną nagrodę SAG (Screen Actors Guild). Nie mam pojęcia, jakie miejsce zajmuje ona w rankingach różnych nagród, zresztą to nie pierwsza nagroda dla tego serialu, ale ładnie wyglądały i wyglądali zza pleców kobiet. I mówili o różnorodności amerykańskiego społeczeństwa. Oklaski.
Jak pewno część z was wie, to serial o kobiecym więzieniu. Orange Is the New Black spełnia wszystkie wymogi testy Bechdel, a nawet Krakowskiej.
Występują w nim przynajmniej dwie kobiety, jest ich całe mnóstwo. Nieustanie ze sobą rozmawiają i nie tylko o mężczyznach. Pełnią inne role niż żony, kochanki i matki, chociaż i to im się zdarza. Ich problemy z całą pewnością nie sprowadzają się do miłości i macierzyństwa. Spełnione są też wymogi innych testów, gdyby takie istniały, np. na różnorodność. Białe, Afroamerykanki, Latynoski, Azjatki. Hetero, homo, bi i trans (grana przez trans aktorkę Lavernę Cox). Młode i stare. Chude i grube. Ładne i interesujące. Niektóre uzależnione albo z zaburzeniami psychicznymi. Jest też cała gama możliwych do wyobrażenia relacji między nimi. Seks, miłość, przyjaźń, współpraca, interes, konkurencja, uprzedzenia rasowe, nienawiść, przemoc.
Dunin: Test Bechdel. Apel do recenzentów filmowych Dziennika Opinii
czytaj także
Główna bohaterka jest co prawda uroczą białą przedstawicielką klasy średniej, która trafiła tam za dawne grzechy, ale im dalej w serial, tym mniejszą wagę przywiązujemy do jej perypetii, a wciągają nas historie innych kobiet. Przynajmniej ze mną tak było. Oczywiście, więzienie to specyficzna sytuacja i zaraz do niej powrócimy, ale oglądanie filmu, gdzie jest tyle niesamowitych kobiet, to jednak wielka frajda!
Litchfield to więzienie o minimalnym rygorze. Cele są otwarte i przez pierwsze sezony trochę to przypomina obóz wakacyjny, na który rodzice wysłali nas w ostatniej chwili i do końca życia im tego nie wybaczymy, ale w końcu dało się przeżyć i nawet mamy trochę zabawnych wspomnień. Zabawnych, bo to komediodramat.
Oglądanie filmu, gdzie jest tyle niesamowitych kobiet, to wielka frajda!
Naczelniczka więzienia, straszna flądra, kradnie i wystawia fałszywe faktury, ostatecznie ktoś może ją jednak na tym przyłapać. Szef strażników to w sumie przyzwoity facet, chociaż czasem bardziej interesują go roślinki na biurku niż więźniarki. Wychowawca jest nieco trzepnięty, a sensowna opieka nad uzależnionymi czy kobietami z problemami psychicznymi to ściema. Strażnicy, wiadomo, mają władzę i nie są zbyt mili. Jeden z nich zwany Pornowąsikiem molestuje a czasem nawet i gwałci, ale osadzone znajdą na niego sposób, może nie najlepszy, ale jednak. Obowiązujące regulaminy są często bezsensowne, woda w prysznicach zimna. Trzeba się dostosować, ale kwitnie też drugie życie – przemyca się wszystko poza narkotykami, czego pilnuje groźna Rosjanka zarządzająca kuchnią i gotująca „pierozki”.
Z jednej stronie jest to opowieść o winie i karze, z drugiej o społecznych przyczynach przestępczości i nieadekwatnych karach. Z jednej strony mamy więzienie jak z eksperymentu Zimbarda: jedni mają władze, drugie jej nie mają i to wpływa na wszystkie relacje, nawet te nieprzekraczające reguł prawa. Z drugiej strony wszyscy do pewnego stopnia stanowią jedną społeczność, prawie rodzinę i mimo wszystko między personelem i podwładnymi powstają nici sympatii, a nawet więcej. Źli okazują się nie tacy źli i życie jakoś się toczy.
Prawdziwy więzienny horror zaczyna się później. Więzienie, dotąd federalne, zostaje sprywatyzowane, kupione przez korporację. Szef strażników zostanie nowym naczelnikiem odpowiedzialnym przez korpo i powoli stanie się postacią tragiczną. Rozdarty miedzy wymogami właściciela a interesami kobiet, które jednak nie są mu obojętne, oraz interesem społecznym, z którym nowe więzienne porządki nie mają już zupełnie nic wspólnego. Do więzienia przybywa drugie tyle osadzonych, bo przecież jeszcze się zmieszczą, a razem z nimi gangi, przemoc, rasizm, narkotyki, nie do opanowania w przeludnionym więzieniu. Tym bardziej, że odchodzą dawni strażnicy – po drodze próbują założyć związek zawodowy – a na ich miejsce przychodzą nowi, tańsi, bezrobotni weterani z Afganistanu, do których dopłaca rząd. Albo nieprzeszkoleni, przypadkowi ludzie, nie radzący sobie z tą pracą. Pornowąsik okazuje się zabawnym świrem w porównaniu z prawdziwymi sadystami i zboczeńcami. Co przyzwoitsi strażnicy i członkowie personelu czują się, jakby sami byli w więzieniu. No i – to może mniejszy problem, ale pojawił się jako pierwszy – zamiast przygotowywanych na miejscu posiłków po prostu sprowadza się z zewnątrz jakąś breję w wielkich opakowaniach. A, i jeszcze brakuje tamponów.
Wszytko to doprowadza nas to dramatycznego i oczywiście zawieszonego w momencie największego napięcia zakończenia czwartego sezonu. Jest pistolet, nie wiemy, czy wypali.
Serial to serial, ma swoje prawa. Musi być seks, przemoc, napięcie, trochę moralizatorstwa, trochę sentymentalizmu, a czasem coś do śmiechu – dlatego to się ogląda! Nie przegapmy jednak tego, że Orange Is the New Black jest straszną bajką o skutkach prywatyzacji, z bardzo jednoznacznym i politycznym przekazem. Wykracza on poza ogólną krytykę relacji więziennych, pokazując dodatkowo patologię, jaką są więzienia dla zysku. Był kiedyś dawno, na początku transformacji, taki pomysł, że będziemy wynajmować więzienia zagranicznym kontrahentom. Wtedy Breivik by nie podskoczył.