Przyjmijmy idealistyczne założenie, że politykę uprawia się po to, żeby mieć wpływ na rzeczywistość. A jeżeli ma być ona lewicowa, kierunek zmian wynika z określonego światopoglądu, który w największym skrócie i uproszczeniu można przedstawić w dwóch punktach. Po pierwsze, kapitalizm jest niesprawiedliwy. Należy go zastąpić innym ustrojem (to raczej utopijne życzenie) lub przynajmniej wprowadzić daleko idące korekty, które doprowadzą do zmniejszenia nierówności ekonomicznych. Po drugie, równie sprawiedliwa powinna być dystrybucja wolności i możliwości samorealizacji. W związku tym prawie wszystko, co nie szkodzi innym czującym istotom, powinno być dozwolone. A działania prowadzące do takich celów są – w szerokim sensie – „polityczne”.
Jakie to mogą być działania? Pomińmy rewolucję. Oraz zawęźmy horyzont do Polski.
Można starać się „zdobyć władzę”. Założyć własną partię i wygrać wybory. Zostać przynajmniej dużą opozycją. Albo małą. Wejść do istniejących ugrupowań i je zmienić. Wejść i być samotnym kowbojem lub kowbojką. Co jest w tej chwili wykonalne? Moim zdaniem, tylko to ostatnie. Ci, którzy domagają się czegoś więcej, zamiast oczekiwań może mogliby podjąć odpowiednie działania? Pokazać, jak to się robi. Lub chociażby przedstawić sensowne argumenty, że więcej naprawdę jest możliwe.
Można też wywierać nacisk na władzę, budując instytucje, z którymi zechce lub będzie zmuszona, rozmawiać. Organizując demonstracje albo przynajmniej na nie chodząc. Albo chociażby pisząc maile do sejmu. Można również popierać – na różne sposoby – tych, których postulaty w jakimś zakresie są zgodne z projektem lewicowym. Tu otwiera się wielkie pole do sporów o taktykę. Czy warto popierać kogoś, z kim generalnie nie jest nam po drodze, a jego pomysły są tylko częściową realizacją naszych dążeń?
I wreszcie można tworzyć „warunki możliwości” dla wyżej przedstawionych działań, wpływając na świadomość społeczną. Rozmawiać ze zwykłymi ludźmi albo kształtować elity, oddziaływać na „liderów opinii”. Próbować wykorzystywać istniejące media albo tworzyć własne. Przekonywać ciocię na imieninach albo pisać powieści. Bez ludzi, którzy podzielają nasze poglądy, nie da się stworzyć organizacji, zrobić demonstracji ani tym bardziej założyć partii politycznej.
Między tymi sposobami uprawiania polityki oczywiście istnieją sprzężenia zwrotne: łatwiej kształtować świadomość, jeśli ma się instytucje, reprezentację polityczną można stworzyć, jeśli są ludzie, którzy są gotowi ją poprzeć. Itd.
Jeśli zgodzimy się, że wszystko to jest działalnością polityczną, to, jak widać, jest tu miejsce dla każdego. Od poety-samotnika do aktywisty, który nie potrafi usiedzieć pięciu minut na tyłku. Dla tych, którzy mają dar kontaktu z zwykłymi ludźmi, i dla intelektualistów. Dla nieśmiałych i spragnionych rozgłosu. Ludzie są różni i rzadko są bohaterami gotowymi robić coś całkiem wbrew własnym predyspozycjom. Jednych bardziej jara cena biletów komunikacji miejskiej (to ja!), a innych wolna kultura.
Natomiast najgłupszą rzeczą, jaką możemy robić, to nieustanne pouczanie się nawzajem i podważanie sensu cudzych działań. Domaganie się nieosiągalnej skuteczności. Rozliczanie z lewicowej czystości. Im dalej idziemy w praktykę, tym częściej chodzimy też na kompromisy. O granicy tych kompromisów warto dyskutować, ale niekoniecznie w tonie natchnionej krytyki ideowej. Pewien „prawdziwy lewicowiec” zarzucił mi kiedyś, że pisując feministyczne felietony w Wysokich Obcasach wysługuje się kapitalistycznej korporacji. Parę lat później, kiedy już głównie działałam w KP, od tej samej osoby usłyszałam, że jestem zbyt elitarna. Wiem, powinnam nieść dobrą nowinę pracownicom Biedronki, ale tego nie potrafię. Tak jak założyć partii politycznej ani postarać się o to, żeby ktoś zaproponował mi miejsce na liście partyjnej. Może dlatego, że tego nie chcę. Zresztą to pierwsze można zawsze wyśmiać za nieskuteczny idealizm, drugie za sprzedajność. I dać kolejną dobrą radę.