Syriza i Podemos powstały z natchnionych ruchów społecznych, a nie na odwrót.
Wymiana, taka chociażby jak międzyAgatą Bielik-Robson a Janem Sową, powoli staje się lewicowym rytuałem – wiadomo jakie zarzuty padną, jakie nożyce i jak się odezwą, kiedy uderzy się w stół. Czasem to już tylko okazja do szlifowania retorycznej sprawności, bo coraz bardziej ugruntowujemy się na swoich pozycjach i mówimy do swoich. Raz o ideach, a raz o strategii. Mnie właściwie interesuje tylko strategia. O tym, że równość jest warunkiem wolności, pisałam, kiedy Sowa walczył z młodzieńczym trądzikiem, i powtarzałam tysiąc razy, więc tu nie ma między nami różnic. Spór dotyczy diagnozy sytuacji i strategii na dzisiaj, a nie tego, czy nasze ideały są równie piękne. (Niechby i nie były, nasza sprawczość jest tak niewielka, że cokolwiek komukolwiek uda się uzyskać powinno wszystkich cieszyć.) A w tekście ABR nie dostrzegłam „panicznych reakcji liberałek na rewindykacje materialnej równości”.
Nie rozumiem, czemu niechęć do pisowskiej wizji Polski traktowana jest jako jednoznaczna z poparciem liberałów gospodarczych przeciwko prawdziwej lewicy.
Poza tym, że tak jest wygodnie ustawić spór. I wiadomo, że teraz problemem jest raczej stosunek do KOD – zbyt pozytywny – niektórych środowisk uważających się, zapewne niesłusznie, za lewicowe. (Przedtem była to ZL, teraz KOD, potem będzie coś innego). Na argument, że „obiektywnie” oznacza to wsparcie neoliberałów, można odpowiedzieć, że zbyt łatwe wykluczanie z prawdziwej lewicy, która wcale nie ma się tak dobrze, jak twierdzi Sowa, „obiektywnie” osłabia jej możliwość udziału w politycznej grze. A taka gra, jeśli ma być skuteczna, zwykle zakłada zgodę na pewne kompromisy i dążenie do zagarnięcia centrum. Przynajmniej dopóki nie zdobędzie się władzy.
Jeżeli grzechem złych lewicowych liberałów, a w istocie szemranego centrum, jest poparcie dla KOD, to zadajmy kilka pytań. Czy rzeczywiście KOD broni III RP? Dlaczego z KOD sympatyzują ludzie, którzy od lat krytykowali istniejący system? I czy należy ich do tego zniechęcać?
Demokracja w nazwie KOD to „puste znaczące”, hasło dzięki któremu można „zhegemonizować” pewne pole dyskursu, podłożyć pod nie wiele różnych, często nawet sprzecznych ze sobą postulatów. Doklejać różne treści. W istocie nie ma ono żadnego pozytywnego znaczenia, jest po prostu przeciwieństwem stanów niepożądanych.
Wydaje mi się, że już udało się „kod-demokrację” lekko zmodyfikować: coraz częściej pojawia się bowiem dookreślenie – liberalna. Demokracja liberalna. I pojawia się też krytyka dotychczasowej praktyki. I nadzieja, że w przyszłości nie pojawią się błędy poprzednich ekip. (Jasne, nadzieja zawsze jest naiwna.)
Na pewno są tacy, którzy chcą załatwić przy okazji swoje partyjne interesy, zinstrumentalizować KOD, ale przynajmniej w pewnym zakresie jest to ruch odwołujący się do określonych idei, a nie skoncentrowany jedynie na obronie dotychczasowego porządku. I odpuśćmy sobie nieprzewrotny argument o fałszywej świadomości. Niech nam wystarczy, że uczestnicy demonstracji i sympatycy KOD, duża ich część, jeśli ktoś nie lubi wielkich kwantyfikatorów, uważa, że demokracja (liberalna) to coś fajnego. I że PiS takiej demokracji zagraża i – nie-chce-my-Pi-Su.
Może to za mało na skuteczną siłę polityczna, ale bez tego natchnienia, żadna polityczna organizacja, z najlepszym nawet programem, nie wyjdzie z getta pozaparlamentarnych ugrupowań. Syriza i Podemos powstały z natchnionych ruchów społecznych, a nie na odwrót.
Czemu „demokracja” to nośne hasło?
Po pierwsze, bo jak widać jest nośne. Choć nie jestem optymistką, jeśli chodzi o przyszłość KOD, to przynajmniej na początku pociągnął za sobą sporo ludzi. Jako niepoprawna wyznawczyni pragmatyzmu, uważam, że jeśli coś działa, to jest prawdziwe, a nie odwrotnie.
Po drugie dlatego, że demokracja skojarzona jest – rzeczywiście, mają na to wpływ dyskursy peerelowskie – z wolnością. A PiS kojarzy się nam (może tym starszym, doświadczonym PRL-em albo uwrażliwionym na niebezpieczeństwa nacjonalizmu) z opresją, narzucaniem jednego światopoglądu i autorytaryzmem władzy. Trudno jest prowadzić politykę, nie licząc się ze społecznymi emocjami.
Nie przeceniam nagłego porywu miłości do demokracji jako jednoczącego hasła, ale uważam, że należy na nie chuchać i dmuchać, bo dotąd do wyboru mieliśmy śmierć papieża albo Smoleńsk. Precz z komuną i jebać emigrantów.
Trzymając się podobnego aparatu pojęciowego, można powiedzieć, że Razem dąży do narzucenia innego hasła hegemonicznego – równości.
Gdyby istniał jakiś punkt omega, z którego można ocenić, które z tych „pustych znaczących” jest obiektywnie lepsze, to może punkt omega uznałby, że równość. Niestety punkt omega nie istnieje, istnieją konkretne warunki możliwości, emocje, żądania, interesy i spetryfikowane fronty podziałów.
Czemu pod sztandarem „równości” nie udało się Razem wyprowadzić tysięcy ludzi na ulicę? Udało się zorganizować partię, zdobyć podpisy, przekroczyć minimalnie próg dotacyjny, ale nigdy i to nigdzie nie było porządnej, tłumnej demonstracji w obronie równości. Choćby takiej jak liberalna z ducha Parada Równości.
Jest wiele odpowiedzi na to pytanie.
Dla niektórych „lewica” to prawie to samo co „liberalizm”. Skoro wielu wyborców Razem brało pod uwagę Nowoczesną, a nie Zjednoczoną Lewicę, to można podejrzewać, że ważniejsze dla nich było to, że liberalna i proeuropejska (przecież dowodzi tego program?), a nie że lewica.
Nikomu dotąd nie udało się uczynić z równości hasła na tyle atrakcyjnego, by pogodziło ono partykularyzmy. Różne grupy zawodowe biją się o swoje. Górnicy i geje nie widzą podobieństwa miedzy swoimi roszczeniami. Walka o emancypację, o własne grupowe interesy – tak, ale tak w ogóle równość chyba nie jest w Polsce, w polskim dyskursie, porywającą powszechnie ideą. Szkoda. Nawet ci, którzy gotowi są głosować na lewicę, bywają wyznawcami mitologii indywidualnego sukcesu. Nie czują się dotknięci nierównościami, tylko niemożnością zaspokojenia swoich aspiracji. Znam głosujących na Razem, którzy są przeciwni likwidacji śmieciówek, bo jest im z nimi wygodnie. Kiedy pytam, co chcielibyście w zamian, mówią – powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych. To akurat obiecuje PiS.
(Oczywiście, mogę się mylić, ale diagnoza społecznej mentalności to ważna przesłanka w dyskusji o politycznej skuteczności.)
Teraz, gdy hasła socjalne przejął PiS, zwolennicy większej równości szukają jej we wspólnocie narodowej, wrogiej liberalnemu minimum. Złośliwie można by powiedzieć, że skoro najważniejsze są sprawy socjalne, to trzeba poprzeć PiS, a o resztę zatroszczyć się później.
Wydaje mi się, że rozumiem strategię Razem i wspierających tę partię lewicowych, uniwersyteckich intelektualistów. Ich zdaniem potrzebna jest radykalna zmiana dyskursu i stworzenie innego antagonizmu niż ten antypisowski. Stąd też pewnego rodzaju sekciarstwo, odcinanie się od wszelkiego rodzaju sojuszy, nawet z tymi, którzy naprawdę niewiele różnią się w poglądach. Niechęć do inicjatyw konkurencyjnych, choć zbliżonych ideowo. I trzymanie się jednego prostego, podstawowego przekazu dotyczącego sprawiedliwości społecznej (inne puste znaczące).
Zgadzam się, to piękny cel. I niech Piketty trafi pod strzechy. Ale może większe szanse na społeczne poparcie ma dziś jednak „demokracja”? Przy okazji, miejmy nadzieję, ta liberalna i równościowa. I oczywiście tylko w tym sensie jest lepsza od „równości”.
I wreszcie, istnieje niestety również geopolityka. W obecnej sytuacji w Europie i na świecie PiS nie jest chwilową, lokalną anomalią tylko ekspozyturą najgorszych możliwych scenariuszy dla naszego regionu. Narodowy kapitalizm, nawet jeśli zaspokaja część żądań socjalnych, perspektywicznie oznacza krok wstecz w stosunku do projektu socjalnej Unii Europejskiej, który i tak jest w gruncie rzeczy utopijny, i mnie chwilowo wystarczy jako „świetlany cel”. A jeśli jakaś lewica jest mu przeciwna, to rzeczywiście nie jest to moja bajka. Jeżeli, jak chce tego Sowa, mamy „konfrontować się z kapitałem”, to w Polsce przesuniętej na wschód i wypchniętej z Europy nie będzie to wcale łatwiejsze. Może jednak rację miał klasyk, że socjalizmu nie da się zbudować w jednym kraju?
I dlatego cieszy mnie opór wobec aktualnej władzy, każdy, byle nie faszystowski. Czy będzie on miał na nią jakiś wpływ? To zależy od wielu czynników, ale przynajmniej wolno mieć nadzieję, że może przed czymś tę władzę powstrzyma albo okaże się ważny w momencie jakiegoś przesilenia.
W każdym razie atakowanie tych, którzy dziś próbują z tym swoim „pustym znaczącym” sprzeciwiać się władzy, wydaje mi się działaniem niesłusznym. A przynajmniej nierozsądnym.
Jestem pesymistką, a raczej realistką, i nie pokładam w KOD wielkich nadziei, ale wydaje mi się, że jeśli ta energia społeczna się wyczerpie, to nie zastąpi jej masowe poparcie dla Razem, tylko marazm, wycofanie się w prywatność i przeczekiwanie. Podczas gdy PiS będzie umacniał swoje instytucje, wpływy, układy, własny establishment. Celebrował politykę historyczną i komeraże z biskupami.
Może będzie to wymarzona sytuacja dla prawdziwej lewicy, by stała się realną alternatywą? Może, może… Warto brać pod uwagę rozmaite scenariusze i modyfikować je, gdy warunki ulegają zmianie. Podziwiam jednak pewność, której nie brakuje w tekście Sowy, że jest tylko jedna możliwa droga, jedna strategia i wszyscy, którzy myślą inaczej, na pewno się mylą.
Na razie PiS ma czterdziestoprocentowe poparcie w sondażach, a wypominanie KOD grzechów PO raczej go nie zmniejszy.
Czytaj także:
Agata Bielik-Robson, Lewicowy podział pracy
Barbara Brzezicka, Widma PRL-u i egzorcyzmy
Agata Bielik-Robson, Czy istnieje lewica liberalna?
Justyna Szpanowska, LIB-DEM – w przebraniu czy w działaniu?
Jan Sowa: Proszę nie przeszkadzać
**Dziennik Opinii nr 48/2016 (1198)