Czy masowa frustracja brakiem dostępu do znanych zakątków internetu przełoży się na dalsze rozczarowanie pomajdanową Ukrainą?
No więc tak, prezydent Petro Poroszenko podpisał dekret nakładający sankcje na najważniejsze rosyjskie serwisy, m.in. Yandex (odpowiednik Google’a), VKontakte (Facebooka), Odnoklassniki (Naszej Klasy) czy Kinopoisk (IMDb). Dostawcy internetu mają obowiązek zablokować dostęp do stron i usług objętych sankcjami. Zanim przejdziemy do konstatacji, że rak, wyjaśnijmy, dlaczego decydenci uważają, że RiGCZ (Rozum i Godność Człowieka – przyp. red).
Najmocniejszym argumentem jest fakt, że prywatne i biznesowe siedzenie w runecie jest jednoznaczne ze sprzedaniem gigabajtów przydatnych rosyjskim służbom specjalnym informacji. Wie o tym każdy, kto miał kiedyś przyjemność tłumaczyć się przed funkcjonariuszami FSB ze swojej działalności w internecie. I nie – by ubiec lewicowych Putinversteherów – to nie to samo, co oddawanie swoich danych Zuckerbergowi, szczególnie z punktu widzenia kraju, na którego terenie toczy się wojna: taka oldskulowa, z żołnierzami na czołgach, ale i taka w internecie. Pytanie jednak, czy ten argument nie pada o trzy lata za późno.
Dużo słabszym jest argument z dezinformacji: owszem, Vkontakte czy Yandex to zagłębia rosyjskiej propagandy, ale czy islamistyczny ekstremizm zniknie, jeśli usuniemy twittera? Trollkonta i grupy z łatwością przeniosą się (a raczej rozwiną swoją działalność) na inne kanały komunikacji, które pewnie powitają większe czy mniejsze grono nowych, zdezorientowanych użytkowników. Wiemy też, because it’s 2017, że informacja owiana tajemniczą aurą bycia ocenzurowaną dużo lepiej się sprzedaje.
Zupełnie nietrafiony wydaje się również argument o walce z piractwem. Owszem, runet to nieprzebrany skarbiec tekstów kultury, nauki i pornosów, a jeśli czegoś nie ma na Rutrackerze czy VK (to taki Facebook, na którym jest też muzyka, filmy i ebooki), to znaczy, że to nie istnieje. Jak jednak działa walka z piractwem na społeczeństwo pozbawione taniego i wygodnego dostępu do kontentu, pamiętamy z czasów protestów przeciwko ACTA.
Żeby było jasne: to nie jest tak, że VK czy Yandex to skromne analogony usług oferowanych przez Facebooka czy Google’a. Znam wielu Ukraińców i Rosjan, którzy nie korzystają z rosyjskich serwisów z pobudek ideologicznych lub dla własnego bezpieczeństwa, ale mówimy tutaj o garstce osób w ten czy inny sposób aktywnych politycznie. Odmawiając korzystania z usług rosyjskich gigantów, słusznie przeciwstawiają się technologicznemu postkolonializmowi, ale utrudniają sobie przy tym życie. Google w wielu aspektach (np. mapy, wyszukiwarka, analytics) z postradziecką przestrzenią (w tym rosyjskojęzyczną przestrzenią internetu) po prostu sobie nie radzi, co zresztą wynika ze świadomej strategii Kremla.
W praktyce wygląda to tak, że googlowanie czegoś po rosyjsku przypomina używanie wyszukiwarki onetu w najtnisach, nawigowanie mapsami po postradzieckiej prowincji – grę RPG, a szukanie rosyjskich książek na zachodnich torrentach – zakupy w Empiku.
Blokada runetu to nie tylko utrudnienie życia prywatnego milionom Ukraińców – z VK korzysta ponad 20 milionów użytkowników, czyli ok. 78% ukraińskich internautów, z Yandeksa – ok. połowa, dla ludzi 50+ Odnoklassniki to synonim internetu. To również kłopot dla małego i średniego biznesu, który swój marketing w socsieciach i SEO uprawiał przede wszystkim w runecie, i który używał zakazanych teraz programów np. księgowych czy programów antywirusowych (na liście firm objętych sankcjami znalazł się również Kaspersky Lab). Jako propaństwowa lewaczka pozwolę sobie pominąć ogromny sektor czarnego rynku, jakim jest handel kanałami komunikacji (sprzedawanie folołowanych grup itp.).
Z kolei na froncie wojny informacyjnej Ukraina traci możliwość działania w ramach rosyjskiej machiny propagandowej. Po wprowadzeniu blokady runet zostanie (przynajmniej częściowo) odizolowany od silnej grupy sprzeciwu i inicjatyw fact-checkingowych.
Przynajmniej częściowo, bo za sankcjami na runet nie idą karne konsekwencje omijania zakazu np. przez VPN, o którego istnieniu dowiedziały się miliony osób o niskich kompetencjach technologicznych dzięki prostym tutorialom przygotowanym przez poszkodowane serwisy, a fraza „ominięcie blokady” wytrendowała w środę na ukraińskim Google’u na pierwsze miejsce. Zresztą nawet jeśli skodyfikowano by w prawie jakieś konsekwencje, możliwość ich egzekwowania wydaje się nikła, no chyba że Ukraina zdecyduje się na model internetu istniejący w Korei Północnej.
Ograniczenie dostępu do runetu to również prezent dla rosyjskiej propagandy, która ochoczo ruszyła do przepychania whataboutystowskich narracji pt. „faszystowska cenzura” oraz „ludziom nie pomogą, ale internet zabiorą”.
Że rosyjski i ukraiński internet wypełniły się memami na ten temat, było do przewidzenia, ale przekaz wzmacniany jest również z góry: państwowa telewizja Rossija24 wyemitowała materiał o tym, jak walczyć z ukraińską cenzurą. Taka cyniczna strategia – bo mówimy przecież o państwie, które jest prekursorem walki z internetem (ostatnio w Rosji zablokowano np. serwis Linkedin) – to klasyka gatunku „a u was Murzynów biją”, pełne hipokryzji manipulowanie ziarnem prawdy, niezwykle skuteczne od czasów ZSRR narzędzie propagandy.
Państwo ukraińskie ma przed sobą dwa beznadziejne scenariusze. W pierwszym masowe omijanie blokady (ukraińskie służby będą bezsilne, to jasne) w dobitny sposób obnaży beznadziejną słabość państwa, w drugim – masowa frustracja brakiem dostępu do znanych zakątków internetu przełoży się na dalsze rozczarowanie pomajdanową Ukrainą. Oba z nich są dla Kremla jak strzał w dziesiątkę.
Ale opór, z jakim spotkała się kontrowersyjna decyzja Poroszenki, to również lekcja dla Zachodu, który niemrawo zbiera się do walki z fake newsami. Po całodniowej lekturze runetu zdecydowanie twierdzę, że nie tędy droga. Poczekajmy jednak, co wydarzy się dalej.