Jestem w stanie sobie wyobrazić sytuację, w której z powodu parytetu do debaty trafia nieodpowiednia osoba. Ale z mojego doświadczenia wynika, że dzieje się tak najczęściej, kiedy parytetu nie ma.
Na łamach „Nowej Konfederacji” ukazał się tekst Natalii Kołodyńskiej-Magdziarz zatytułowany O negatywach dyskryminacji pozytywnej. Autorka wypowiada się w nim – jak zaznacza, z pozycji feministycznych – przeciwko parytetom w debacie publicznej.
Kołodyńska-Magdziarz dowodzi, że zmuszanie organizatora do zachowania różnorodności np. na panelu dyskusyjnym może skończyć się katastrofą: obniżeniem poziomu debaty i kompromitacją uczestniczki oraz organizatorów. Związane jest to z faktem, że ekspertek jest mniej. Autorka roztacza przed czytelnikami taką oto wizję:
„Wyobraźmy sobie, że ktoś zaprasza mnie na debatę, ja zgadzam się, ciesząc się, że ktoś uznał mnie za wartościowego dyskutanta. I wtedy moja euforia mija, bo dociera do mnie, że co prawda temat jest mi znany, ale nie jestem w nim ekspertem. […] Przychodzi dzień debaty. Podczas rozmowy wychodzą moje braki w temacie, eksperci mnie dosłownie »masakrują«. Nagranie trafia do sieci, pojawiają się komentarze, że niepotrzebnie mnie zapraszano, i w ogóle – kto ją z kuchni wypuścił, skoro widać, że mężczyźni przerastają ją intelektualnie. Czy organizator chciał mnie ośmieszyć? Nie, ale założył, że na debacie MUSI być kobieta”.
czytaj także
Zgadzam się z Kołodyńską-Magdziarz, że zapraszanie do debaty ludzi, którzy nie mają w jej temacie nic do powiedzenia, nie ma sensu. Płeć nie ma przy tym żadnego znaczeniu. Jestem w stanie sobie nawet wyobrazić sytuację, w której z powodu parytetu do debaty trafia nieodpowiednia osoba. Ale z mojego doświadczenia wynika, że dzieje się tak najczęściej, kiedy parytetu nie ma.
Przy okazji badań nad obecnością kobiet w mediach przeprowadzonych przez Feminotekę i „Gazetę Wyborczą” w 2013 roku Ewa Wanat, eksszefowa radia TOK FM, mówiła: „Nie pamiętam, by jakiś facet pytał: »Ale czy ja się na tym znam, czy na pewno mnie chce pani zaprosić«”? Między dziennikarzami krąży anegdota, że kiedy zaprasza się kobietę do udziału w programie czy debacie, zwykle pierwsze pytanie to „a o czym?”, a gdy mężczyznę – „a kiedy?”.
czytaj także
Dziewczynki socjalizowane są do bycia skromnymi i niewychylania się przed szereg, więc w efekcie są mniej pewne siebie. Przeciwnie mężczyźni, którzy z kolei socjalizowani są do tego, by nie móc powiedzieć „nie wiem” – byłaby to bowiem oznaka słabości. Są oczywiście przypadki odwrotne – nie mówimy tu bowiem u uwarunkowaniach biologicznych, lecz o społecznym kształtowaniu ról płciowych, przeciwko którym można się buntować lub po prostu od nich odstawać. Tendencje takie jednak są jednoznaczne i wielokrotnie przebadane.
czytaj także
W związku z tym mamy w mediach wielu mężczyzn – ekspertów od wszystkiego, którzy na niczym się nie znają, ale chętnie się wypowiedzą. I wiele kobiet, które do mediów się nie udadzą (ani nawet komentarza pisemnie nie udzielą), chociaż ich oparty na kompetencjach i doświadczeniu komentarz byłby niezwykle wartościowy. Nie dlatego, że nie chcą, wolą w tym czasie pobawić się z dziećmi czy wolą zachować swoją wiedzę dla siebie. Ale dlatego, że jej nie doceniają. A brak kobiet w debacie publicznej tego doceniania nie ułatwia.
Ale nawet jeśli doceniają, rzadziej niż mężczyźni mają okazję się w tym zakresie wykazać. Mają statystycznie niższą pozycję, mniejszą władzę, mniejszy kapitał społeczny (czyli mniej ważnych kolegów). Bynajmniej nie z powodów merytorycznych. Ponadto dziennikarze czy organizatorzy debat najchętniej zapraszają ekspertów, których już znają.
Istnieje oczywiście wielu ekspertów, którzy są znani i często promowani, bo są świetni w tym, co robią. Ale są też tacy, których widzimy wszędzie, chociaż są leniwi intelektualnie i mówią ciągle to samo, ale weszli już do obiegu, mają znajomości, układy. Powody bywają też, jak wynika z cytowanych wcześniej badań, prozaiczne – mają mniej zajęć w domu niż kobiety (albo przynajmniej uważają, że mają prawo mieć), więc mają więcej czasu.
czytaj także
Nie rozumiem, dlaczego Kołodyńska-Magdziarz w swojej hipotetycznej anegdocie zakłada, że zaproszona kobieta nie ma nic do powiedzenia. Czy jeśli w danej dziedzinie ekspertek jest mniej, oznacza to, że wiedzą mniej? Czy kobieta, która zgadza się na udział w debacie na temat, o którym nie ma pojęcia, powinna mieć pretensje do organizatorów, bo przecież mogli się domyślić, że tak będzie, skoro zapraszają kobietę? Czy kobiety w przeciwieństwie do mężczyzn podejmują decyzję o udziale w debacie publicznej pod wpływem emocji (zadowolenia z propozycji), a nie rozumu? Czy istnieje jakakolwiek branża, w której naprawdę nie ma ani jednej kompetentnej ekspertki? I czy branże, które zdominowane są przez kobiety, mają bardziej kobiecą reprezentację – tak jak branże zdominowane przez mężczyzn?
Z badań „Media bez kobiet” wiemy, że w okresie marzec 2014–kwiecień 2015 w Polsce wśród osób komentujących wydarzenia w głównych mediach było tylko 13% kobiet. Kobiety w mediach pojawiają się głównie (41%) w charakterze anonimowych uczestniczek zdarzeń. Mimo to, że kobiety są lepiej wykształcone: w 2013 roku trzydziestoletnich mężczyzn z wyższym wykształceniem było 32%, trzydziestoletnich kobiet – 47%. Nawet jeśli przyjmiemy, że kobiety odbierają wyższe wykształcenie częściej w naukach humanistycznych i społecznych – co dynamicznie się zmienia – to czy w mediach poruszane są głównie problemy z zakresu nauk ścisłych? Zaryzykowałabym stwierdzenie, że wręcz przeciwnie.
„I wtedy moja euforia mija, bo dociera do mnie, że co prawda temat jest mi znany, ale nie jestem w nim ekspertem. Zaczynam więc się zastanawiać, dlaczego mnie zaproszono. I wtedy zaczynam podejrzewać, że być może organizator po prostu szukał kobiety” – pisze Kołodyńska-Magdziarz. I dalej: „kobiety nie muszą brać udziału w każdej debacie, ponieważ mogą wybrać, że wolą poświęcić ten wieczór na czytanie książki, zabawę z dzieckiem czy układanie płytek w łazience. To, że mogę wybrać, jest dla mnie największą wartością”.
Życzę wszystkim kobietom, żeby rzadziej zastanawiały się, dlaczego je zaproszono. A mężczyznom – by zastanawiali się częściej. I żeby też doceniali swoją wolność wyboru co do brania udziału w każdej debacie. Jestem pewna, że przysłuży się to debacie publicznej bardziej niż straszenie niekompetentnymi histeryczkami z parciem na szkło.
czytaj także
PS Znam świetne badaczki średniowiecza, gdyby redakcja „Nowej Konfederacji” kiedyś potrzebowała, służę pomocą.