Na mojej ulicy dni stały się właśnie dłuższe, przezroczyste i jakby nazbyt kruche w dotyku. Wieczory niosą ze sobą zapach prasowanej bielizny i krochmalu, niebieski, smutny zapach, jak w filmie obejrzanym w młodości, który skończył się źle. I wszystkich nas tutaj ogarnia niepokój, bo pewno już lada dzień zakwitną forsycje na skwerku przed monopolowym, a po forsycjach to zaraz kasztany i dziki bez.
– Wiosną umierają pijacy – powiedziała pani Magda ze spożywczego na rogu, ważąc moje kartofle i kiszoną kapustę. – A niechby już w końcu powymierali – mruknęła gniewnie i wydała resztę.
To było rano, a już popołudniu Pani Magda płakała, że jej się w złą godzinę wyrwało, że to ze złości tak, bo chwilę wcześniej przyszedł Władeczek z Michałem i chcieli za jedno piwo kartą płacić. I tak nalegali, że się w końcu zgodziła. Tylko, że na tej ich karcie nawet trzech złotych nie było, więc im się kazała zabierać precz.
– A gdybym znowu na kredyt dała, to może by się nic nie stało – dodała, wycierając oczy.
Wszyscy wiedzieli od dawna, że się z Michałem coś złego dzieje. Przez zimę schudł, i wypłowiał. Zdarzało się, padał w drgawkach na środku ulicy i toczył pianę z ust. Władeczek przyciskał go wtedy z całych sił do ziemi, żeby się nie rzucał i głowy sobie nie poobijał i czekał aż przyjedzie karetka. Karetka przyjeżdżała, ale coraz rzadziej, bo Michał do estetycznych pacjentów nie należał, mydła raczej unikał i śmierdział alkoholem, a poza tym nie był ubezpieczony.
– Przestań w końcu pić – złościł się pielęgniarz. – Się od tej wódy niedługo przekręcisz.
– To przez te talony na obiady – tłumaczył Władeczek. – My niedożywieni jesteśmy. Pan wie, jakie przekręty robi teraz opieka społeczna? Trzeba mieć znajomości, żeby dostać jeść. Talon u nich już nic nie znaczy. Masz talon i co z tego? Za późno przyszedłeś, mówią ci. Albo, że za wcześnie, znowu. Takie tam są zwyczaje, a kolega mi tu z głodu słabnie. Od kaca to jeszcze nikomu nic się nie stało, a z głodu tysiące poumierały – dodawał gniewnie i szedł do pani Magdy o złotym sercu, wysępić ćwiartkę na atak Michałka, żeby go trochę ożywić i na nogi postawić.
Podobno Michał z Władeczkiem spędzili razem całe życie. Byli jak Flip i Flap, albo jak Don Kichot i Sancho Pansa. Michał wielki, szeroki w ramionach, milczący i groźny. Władeczek malutki, ruchliwy jak dziecko, jak dziecko też wesoły. Co rano szli wspólnie po piwo na śniadanie. Michał przodem, dostojnie, Władeczek bokiem, pogwizdując i podskakując. Ktoś, komuś opowiadał, że ponoć mieszkała z nimi przed laty jakaś baba, ale ją przegnali, bo im do towarzystwa przestała pasować. Zaczęli się przez nią kłócić. Odkąd się wprowadziłam na Różaną, widziałam co dzień Michała z Władeczkiem na skrzyżowaniu pod spożywczakiem. Mieli tam, na rozkładanym stoliku sznurowadła i wkładki do butów, mieli starą wagę i jedną parę damskich pończoch w kolorze ciemny beż. Wieczorem zbierali butelki i puszki po piwie z pobliskich śmietników. Nikt na mojej ulicy nie mógł sobie przypomnieć, żeby widział kiedyś Władeczka bez Michała, albo Michała bez Władeczka.
Dzisiaj Władeczek siedzi sam na skrzyżowaniu. A ulica jest pełna ruchu, pełna żywych kolorów i nowych kształtów. Władeczka mijają kobiety wesołe i prędkie, mijają go mężczyźni w rozpiętych płaszczach, biegacze w dresach i rowerzyści. Bo wiosny nie da się zatrzymać. Bo właśnie przyszła wiosna, pełna słonecznych plam i złotych migotań, wiosna jak ciepły dotyk, jak pocałunki i jak prawdziwa miłość, która zdarza się tylko raz.