Od dwóch tygodni w prasie i telewizji trwa dyskusja, jaką wywołała śmierć warszawskiego licealisty. Staś popełnił samobójstwo w Wigilię, a przeprowadzone śledztwo wykazało, że w ciągu ostatnich miesięcy palił dużo marihuany. Media nieprzerwanie spekulują na temat tego, czy odebrał sobie życie „pod wpływem psychozy narkotykowej”.
Nie wiem, co było prawdziwą przyczyną śmierci. Nie chcę się też wdawać w polemikę na temat szkodliwości miękkich narkotyków, choć swoje zdanie na ten temat mam. Niepokojącym natomiast wydaje mi się fakt, że mało kto wspomina o tym, że Staś prawdopodobnie chorował na depresję. Ta kwestia nikogo specjalnie nie interesuje. Czy patrzymy na nieszczęście, jakie się wydarzyło, z właściwej perspektywy?
Kora i Kamil Sipowicz zaproszeni do dyskusji na temat domniemanego śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie drzemie w marihuanie, wydawali się przekonani, że w rodzinie Stasia musiało dziać się coś niedobrego, co przyczyniło się do tragedii. Czy aby na pewno? Depresja jest przypadłością powszechną. Dotyka, przynajmniej raz w życiu, co szóstą osobę na świecie. Pojawia się jako wynik psychicznego wstrząsu spowodowanego np. utratą pracy czy niespodziewanym kryzysem małżeńskim, samotnością i brakiem zainteresowania ze strony rodziny i przyjaciół. Często jednak dotyka osoby, które nie mogą narzekać na trudne przeżycia ani na brak zainteresowania ze strony bliskich.
Na jednej ze stron internetowych poświęconych chorobie można przeczytać: „Depresje klasyfikuje się dzisiaj jako zaburzenie nastroju; to trochę tak, jakby złośliwy nowotwór nazwać zaburzeniem wzrostu komórek”. Myślę, że trudno o trafniejsze porównanie. Owo „zaburzenie nastroju” nie objawia się po prostu złym samopoczuciem. To ciężka przypadłość, którą leczy się za pomocą inwazyjnych preparatów farmakologicznych i która w skrajnych przypadkach może doprowadzić do śmierci. Napisano na jej temat tysiące prac naukowych i wydrukowano setki mniej poważnych artykułów w popularnej prasie. Mimo to nadal bardzo mało o niej wiemy. Dlaczego? Być może po prostu nie chcemy wiedzieć?
Opinia, że osoby dotknięte depresją są po prostu smutne, apatyczne i niezadowolone z życia, jest tak samo nieprawdziwa i szkodliwa jak przekonanie, że jeśli ktoś nie siedzi cicho w kąciku, tylko opowiada o swoich wewnętrznych przeżyciach wszystkim naokoło, łącznie z przypadkowo spotkanym przechodniem na ulicy, to nie ma problemu z depresją, a jedynie z własnym nieznośnym charakterem.
Jestem poważnie obciążona skłonnością do tej „przykrej dolegliwości”, zarówno ze strony rodziny ojca, jak i matki. Sama przechodziłam przez nią już trzy razy i napatrzyłam się na różne formy, jakie potrafi przybierać wśród otaczających mnie bliskich. Zdarzały się długie tygodnie, kiedy problem sprawiało mi wykonywanie podstawowych czynności, takich jak mycie zębów czy ścielenie łóżka. Brakło mi sił na to, żeby spotykać się ze znajomymi, a nawet rozmawiać z najbliższą rodziną. W takich momentach świetnie wpisywałam się w stereotyp. Depresja jest oczywiście zaburzeniem izolującym, charakteryzującym się obniżeniem nastroju i napędu psychoruchowego. Wcale nie oznacza to jednak, że ktoś całkowicie zdrowy nie może przeżywać podobnych trudności. Różnica polega na tym, że w przypadku chorych symptomy nie mijają z czasem, a nieleczone ulęgają stopniowemu pogłębieniu.
Zdarzało się też, że dopadały mnie ataki niekontrolowanego gadulstwa. Potrafiłam godzinami rozprawiać o sobie. Zamęczałam otoczenie, wikłając się w drobiazgowe roztrząsanie własnych emocji, ich przyczyn i konsekwencji z nimi związanych. Nie raz w tym czasie usłyszałam od przyjaciół, że depresja w ten sposób nie wygląda.
Niedawno jedna z moich ciotek wylądowała w ciężkim stanie w warszawskim Instytucie Psychatrii i Neurologii na Sobieskiego. Ostatnie tygodnie przed hospitalizacją spędziła u moich rodziców, gdzie doprowadzała wszystkich domowników do rozpaczy, rozpatrując w nieskończoność kwestię swoich relacji z własnymi dziećmi. Jej wielogodzinne monologi, w których co i rusz sama sobie zaprzeczała, na przemian oskarżając się i rozgrzeszając, brzmiały jak spektakularny popis egocentryzmu w jego najczystszej formie. Do tego dochodziły napady histerycznego płaczu, którymi wymuszała uwagę otoczenia. Na szczęście znajdowała się wśród ludzi doświadczonych, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji.
Zachowania zwane histerycznymi, czyli po prostu objawy nerwicy, bardzo często towarzyszą depresji i nie są niczym innym, jak rozpaczliwym wołaniem o pomoc. Emocje przybierają monstrualne formy, trudno podążać za ich logiką, każdy drobiazg urasta do rangi dramatu, z którym nie sposób sobie poradzić. Osoba w depresji obsesyjnie powraca do przykrych wspomnień i drąży bolesne tematy. Ścigają ją bezustanne wyrzuty sumienia i poczucie całkowitej bezradności. To, jak chory zareaguje, w dużej mierze zależy od jego temperamentu. Jedni zamykają się w sobie, inni w kółko opowiadają o własnych emocjach, jeszcze inni sięgają po używki, które przynoszą chwilową ulgę.
Niestety rozpoznanie choroby może nastręczać trudności nie tylko osobom postronnym, ale również psychoterapeutom. Zdarzyło mi się już dwukrotnie, że psycholog nie zdiagnozował u mnie depresji, mimo że chodziłam do niego regularnie przez kilka miesięcy. Kiedy w końcu udałam się do specjalisty od tego typu schorzeń, ten po dziesięciu minutach rozmowy nie miał najmniejszych wątpliwości, co się ze mną dzieje, uznał mój stan za poważny, przepisał leki i sugerował hospitalizację.
Problem polega na tym, że wszystkie zaburzenia natury psychicznej zawierają w sobie nastroje i zachowania typowe dla osób zdrowych. Tyle tylko, że występują one w spotęgowanej formie. Niebezpiecznym wydaje się zarówno ich bagatelizowanie, jak i przedstawianie każdego trwającego dłużej przygnębienia jako klinicznego objawu. Podobne myślenie prowadzi bowiem do lekceważenia choroby. A skutki takiego lekceważenia mogą okazać się bardzo poważne.
Ktoś zapewne spyta teraz, jak rozpoznać depresję, skoro nawet psychologom się to nie udaje? W jaki sposób odróżnić symptomy choroby od reakcji osoby zdrowej, która tylko chwilowo uległa niekontrolowanym emocjom? Moja odpowiedź brzmi: przykro mi, ale nie ma na to przepisu ani prostej recepty. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że nasza ignorancja wynika bezpośrednio z niechęci, jaką budzą zachowania i uczucia, których nie potrafimy jednoznacznie zakwalifikować. Sedno problemu nie tkwi w skomplikowanej naturze choroby, ale w strachu przed innym i w powszechnym braku wrażliwości, który jest jednym z głównych problemów naszej rzeczywistości.
Większość z nas ma poważny problem z przekraczaniem racjonalnych granic obowiązujących w zachodnim społeczeństwie, emocje nadal pozostają tabu, boimy się im bliżej przyjrzeć. W naszym suchym, rozsądnym świecie nie ma miejsca na gwałtowne niekontrolowane uczucia. Ponieważ jednak nie sposób się ich pozbyć, uciekamy się do prostego zabiegu wypierania. Nie chcemy myśleć ani mówić o tym, co znajduje się poza schematem twardo wyznaczonym przez ramy kultury.
Próba wytyczenia granic normalności to przedsięwzięcie karkołomne, a nawet odważyłabym się powiedzieć: niemożliwe do przeprowadzenia. Klasyfikowanie wszystkich zachowań niepoddających się jednoznacznej ocenie jako charakterologicznych wypaczeń, nad którymi należy natychmiast zapanować i o których lepiej w ogóle nie rozmawiać, to oczywiście bardzo wygodne wyjście z sytuacji. Wiążą się z nim jednak poważne konsekwencje. Nie tylko pozbawiamy się w ten sposób dostępu do istotnej części własnej osobowości, tworzymy również szkodliwe stereotypy. Depresja jest czwartym najpoważniejszym problemem zdrowotnym na świecie. Tymczasem większość z nas nadal nie ma zielonego pojęcia, na czym właściwie polega i jakie są jej objawy.