Spotkałam dawno niewidzianego kolegę. Kolega jest katolikiem, na dodatek katolikiem zaczepnym. Zaczepił mnie więc o aborcję, a ja, głupia, dałam się wciągnąć w dyskusję.
Spotkałam dawno niewidzianego kolegę. Kolega jest katolikiem, na dodatek katolikiem zaczepnym. Zaczepił mnie więc o aborcję, a ja, głupia, dałam się wciągnąć w dyskusję. Taka rozmowa, jak wiadomo, nie bardzo ma sens, oboje zareagowaliśmy emocjonalnie. W pewnej chwili kolega katolik zapytał wzburzony, jak to możliwe, że mając dziecko, nadal wybieram grzech ciężki. Zdziwiłam się. Przecież właśnie dlatego, że jestem matką, opowiadam się za legalizacją aborcji.
Pisanie o macierzyństwie jest tematem trudnym i niebezpiecznym. Na własnej skórze doświadczyłam, jak bardzo trzeba uważać, kiedy wydałam pierwszą powieść. Były to nieco podbarwione i sfabularyzowane zwierzenia z okresu, kiedy chorowałam na depresję. Zupełnie nieświadomie i całkowicie szczerze usunęłam z książki dziecko. Pisałam o nim niewiele, wracając tylko od czasu do czasu do pogłębiających się wyrzutów sumienia, na które nie umiałam, albo nie chciałam, nic poradzić. Czułam się odizolowana od rzeczywistości, a więc również od mojego syna. Kiedy wydałam książkę, posypały się pytania: Ale co z dzieckiem? Jak tak można? Nie czuje się pani winna?
Ależ oczywiście, czuję się winna. Ciężką, ponurą winę noszę ze sobą przez całe życie. Nie tylko z powodu choroby. Z powodu studiów, doktoratu i kryzysów małżeńskich również. Wszystkie problemy w moim życiu pozostawiały syna na drugim planie. Sięgając jeszcze dalej w przeszłość, nie potrafię sobie darować, że mając osiemnaście lat, byłam głupią, żałosną egoistką, która nie używała środków antykoncepcyjnych. Zostałam wychowana w rodzinie katolickiej. Urodziłam dziecko dla siebie, żeby uniknąć grzechu ciężkiego i wyrzutów sumienia, oraz dla rodziny, żeby mogła trwać w przekonaniu, że dobrze mnie wychowała. To, że tym samym sprowadziłam na świat żywą, cierpiącą istotkę, zupełnie się nie liczyło. Mój syn nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia i nadal nie ma. Pytanie go o to, czy cieszy się, że żyje, mija się z celem. Jego organizm został wyposażony w zestaw niezbędnych instynktów, między innymi w instynkt przetrwania. Nie ma i mieć nie może obiektywnego zdania na temat własnej egzystencji.
Moi katoliccy znajomi, którzy powołali do życia liczne gromadki bardziej lub mniej wesołego potomstwa, czerpią ze swego ciężkiego położenia zadziwiający rodzaj dumy. Zdecydowali się na niewygodę, notoryczny brak pieniędzy i niekończące się problemy. Opowiedzieli po stronie życia. Wybrali. Zapewne wiele katolickich mamuś i wielu katolickich tatusiów bardzo by się zdziwiło, gdyby im powiedzieć, że nie tylko oni ponoszą konsekwencje owych heroicznych decyzji. Mój bliski przyjaciel opowiadał kiedyś, jaki straszliwy szok przeżył na wieść o tym, że ma mu się urodzić czwarta z kolei siostrzyczka. Poszedł na balkon (bo w całym domu nie było takiego miejsca, w którym mógłby choć na chwilę zostać sam. Rodzina gnieździła się w dwóch pokojach) i długo trawił uczucie rozpaczy. Chciało mu się płakać z bezsilnej złości. Oczywiście nikt nie zauważył, że dzieje się coś złego. Po domu kręciło się za dużo maluchów, żeby zajmować się jednym z nich.
Parę lat temu przeczytałam w „Wysokich Obcasach” artykuł o rodzinach wielodzietnych. Dorośli rozprawiali o tym, jak dbają o swoje pociechy, jak ogromnym wysiłkiem, niedosypiając i niedojadając, udaje im się zapewnić młodszemu pokoleniu odpowiednie warunki życia. Miał to być tekst o dzieciach, tyle że dzieci w nim w ogóle nie było. W zamian dostaliśmy opowieść o bohaterskich rodzicach. Jedna pani, która zaszła akurat w dziesiątą ciążę, z dumą przyznała, że przy piątym dziecku dostała wylewu, a teraz ma padaczkę pourazową i każdy poród jest dla niej bardzo niebezpieczny, a mimo wszystko nie cofa się przed wyrokami bożymi. Imponujące! Ta pani niewątpliwie z sali porodowej trafi wprost do nieba, tylko co się wtedy stanie z jedenastką sierotek, które zostawi na ziemi? Inne z kolei małżeństwo gnieździło się wraz z dziesiątką potomstwa na 42 m2. Rozumiem, że taką podjęli decyzję, ale czy zapytali swoje dzieci o zdanie w tej sprawie? Oczywiście, że nie. Jak wiadomo dzieci i ryby głosu nie mają.
Tak licznych rodzin nie ma w Polsce dużo. Jednak większość dorosłych decyduje się na jedno albo dwoje dzieci (najlepiej chłopczyka i dziewczynkę). Dziecko się ma albo daje się je mężczyźnie. Rzadko jednak ktoś wspomina o tym, że do posiadania potomstwa nie wszyscy są stworzeni. Problem ze spełnianiem się w roli rodzica nadal pozostaje tematem tabu. Znam jednak wielu ludzi, którzy dbają o swoje pociechy zdecydowanie za mało, bo bardziej dbać po prostu nie mogą bądź też nie potrafią. Mam też znajomych, którzy prywatnie przyznają się do tego, że nie kochają swoich dzieci i nie uważam ich wcale za potworów. Ów brak miłości nie przyjmuje drastycznych form. Opiekują się swoim potomstwem, nigdy go nie biją, nie krzyczą, karmią, ubierają, podcierają tyłki i nosy, chodzą na basen i do kina, a jednak nie umieją wykrzesać z siebie odpowiednich uczuć. Dzieci oczywiście czują się odrzucone i samotne, a w przyszłości, już jako dorośli ludzie, wydają fortuny na psychoanalityków i leczą swoje obolałe ego.
Bycie rodzicem to wielka odpowiedzialność za życie drugiego człowieka, z którą nie każdy potrafi sobie radzić. Jako matka dorosłego syna z całą powagą twierdzę, że ci właśnie, którzy niefrasobliwie i bezmyślnie powołują na świat nowe istoty, popełniają grzech ciężki. Niewybaczalny grzech egoizmu.