Smutny, odrapany budynek, stojący na skraju pola, tuż przy ogromnym, malowanym w czerwono-białe pasy kominie nieczynnej elektrociepłowni, trudno wymyślić lepsze miejsce, żeby skutecznie odizolować uchodźców od reszty świata. Maleńka, podpruszkowska wieś, parę domów, dwa sklepy i przystanek autobusowy. Podróż do Warszawy zajmuje półtorej godziny i kosztuje około dziewięciu złotych, co dla imigrantów, którzy chcieliby dojeżdżać do pracy, jest sumą właściwie nie do pokrycia. W Mosznej mieszka siedemdziesięcioro dzieci. Część chodzi do pobliskiej podstawówki i w ten sposób ma zagospodarowane przedpołudnia, jednak dwadzieścioro maluchów w wieku przedszkolnym przez cały dzień snuje się bezczynnie po korytarzach ośrodka.
Kiedy pięć miesięcy temu postanowiłyśmy z Magdą zorganizować dla nich warsztaty plastyczne, byłyśmy pełne zapału. Miałyśmy nadzieję, że wesprą nas fundacje zajmujące się uchodźcami. Liczyłyśmy na to, że ośrodek zacznie nam zwracać pieniądze za przejazdy, jeśli okażemy się przydatne i wystarczająco zdeterminowane. Chciałyśmy składać wniosek o dofinansowanie. Nawiązałyśmy kontakt z jednym z warszawskich przedszkoli, przegrzebałyśmy Internet w poszukiwaniu kreatywnych zabaw dla małych dzieci, opracowałyśmy program, kładąc w nim szczególny nacisk na naukę języka polskiego i dzięki uprzejmości szkoły na Raszyńskiej zebrałyśmy dużą ilość materiałów plastycznych.
Dyrekcja ośrodka przyjęła nas obojętnie. Dostałyśmy pozwolenie na prowadzenie zajęć, jak i kiedy się nam podoba, pod warunkiem, że nie będziemy zawracać im głowy.
– To straszne męczące – tłumaczył pan Andrzej z sekretariatu. – W tym roku jeszcze dwie organizacje chcą tutaj prowadzić swoje projekty. A wie pani, ile to dla nas zachodu?
– Nie wiem – przyznałam szczerze zdumiona.
Pan Andrzej rzucił mi przeciągłe spojrzenie.
– Bardzo dużo – odpowiedział z naciskiem i odwrócił się do komputera.
Od pracowników socjalnych nie byłyśmy w stanie dowiedzieć się niczego na temat dzieci. Nie zdziwił nas ich kompletny brak zainteresowania. Z własnego doświadczenia wiedziałyśmy, że praca z uchodźcami jest ciężka i niewdzięczna. Wysiłek i zaangażowanie, jakie się w nią wkłada, przynosi niewielkie efekty, a stała rotacja w ośrodku powoduje, że trudno nawiązać bliższy kontakt z jego mieszkańcami.
Dostałyśmy schowek na nasze materiały, pouczono nas o zakazie przywożenia prezentów i mogłyśmy zacząć pracę. W niewielkim pokoiku, pełniącym rolę przechowalni dla maluchów, powitano nas entuzjastycznie i pierwsze trzy tygodnie minęły zaskakująco przyjemnie. Dzieci okazały się spragnione wszelkich aktywności plastycznych, z zapałem rysowały, wyklejały i lepiły, byłyśmy zaskoczone jak łatwo udało się nam pozyskać ich zaufanie. Kłopoty zaczęły się pod koniec pierwszego miesiąca.
– Maluchy są agresywne – opowiadałam pracownikom socjalnym. – Dochodzi do ciągłych awantur, również, dlatego, że mają za mało miejsca. W sumie jest ich dwadzieścioro, a czasem przychodzą też starsze dzieci. Trudno żeby bawiły się spokojnie na piętnastu metrach. Ostatnio siedmioletnia dziewczynka z całej siły uderzyła w twarz dwulatka – poskarżyłam się.
– Nie należy w ogóle wpuszczać tam starszych. To nie jest pokój dla nich – usłyszałam w odpowiedzi.
– Ale czy te starsze nie powinny w tym czasie chodzić do szkoły? – dopytywałam się.
– Powinny – pani Jola wzruszyła ramionami. – Ale kto ich dopilnuje? Rodzicom przecież nie zależy.
– To właściwie nie chodzi o wiek – tłumaczyłam dalej – ale o brak poczucia bezpieczeństwa. One biją się o każdą kredkę i każdy skrawek papieru. Uważają, że nie dostaną niczego, czego same nie wywalczą pięściami. Może powinny mieć stały dostęp do sensownych zabawek – ciągnęłam uparcie.
– Jacy rodzice, takie dzieci – pani Jola i pani Zosia spojrzały na siebie porozumiewawczo. – Tak zostały wychowane. Czego się spodziewacie?
Żeby nie pogarszać sytuacji, nie opowiedziałam, że właśnie zostałam skopana i opluta przez czterolatka, bo próbowałam odebrać mu książkę, po której z zapałem rysował. Pozbierałam swoje torby z resztkami plasteliny i masy solnej i pojechałam do domu.
Powoli zaczęło do nas docierać, że jesteśmy z Magdą zdane jedynie na siebie. W ciągu następnych tygodni wprowadziłyśmy większą dyscyplinę i zasadę: „kto się bije, ten wychodzi”. Kosztowało nas to wiele wysiłku, ale z czasem dzieci podporządkowały się nowym regułom. Zrozumiały też, że wszyscy, zawsze dostają zabawki i kredki. Przestały używać pięści i co raz częściej zaczęły nas prosić o rozwiązanie konfliktów. Nauczyły się przepraszać i godzić. Przyswoiły pierwsze polskie słowa. Ściany w pokoju zapełniły się rysunkami i wyklejankami. Na parapecie postawiłyśmy wspólnie zasadzone kwiatki w doniczkach.
Tymczasem pracownicy ośrodka nadal nie wykazywali najmniejszego zainteresowania tym, co dzieje się w przedszkolu. Kiedy opowiedziałam, że jedna z dziewczynek przychodzi z roczną siostrzyczką, którą przez cały dzień musi nosić na rękach, pani Zosia spojrzała na mnie z wyrzutem.
– W takim wypadku mówi się: proszę wyjść i albo wrócić bez dziecka, albo w ogóle nie wracać.
Zatkało mnie.
– Przecież to jest pięcioletnia dziewczynka – wybąkałam.
– Nie ma znaczenia – pani Zosia była nieugięta. – W ten sposób rodzice nauczą się, żeby nie podrzucać wam niemowlaków. Mają tyle dzieci, a nie umieją się nimi zajmować!
– To może mogłybyśmy zorganizować zajęcia dla mam i dzieci? – podchwyciła nieśmiało Magda. – Może takie wspólne zabawy by pomogły?
– Ale gdzie? W przedszkolu nie ma miejsca.
– Na przykład w stołówce.
– I będzie bałagan.
– Zorganizujemy warsztaty rano, sprzątniemy potem… – próbowałyśmy być przekonujące.
– Nie ma mowy – obruszył się pan Andrzej. – To nie jest pomieszczenie przeznaczone do zabawy. Tam się je!
Na początku marca zrobiło się cieplej i zaczęłyśmy chodzić z dziećmi na plac zabaw. Wykryłyśmy przy okazji, że jedna z szaf w sekretariacie jest pełna piłek.
– Czy można je rozdać starszym chłopcom? – zapytałam. – Siedzą znudzeni na korytarzach…
– No nie wiem – pani Jola była sceptycznie nastawiona. – Potem te piłki giną, lepiej niech leżą w szafie… Chyba, że przypilnujecie – dodała po chwili, już bardziej łaskawie.
Poręczyłam za piłki głową, co widocznie podziałało na naszą korzyść, bo dostałyśmy dodatkowo pudełko kredy, a po kilku tygodniach udało się nam wybłagać plastelinę, nożyczki i cztery wiaderka do piasku. Była to cała pomoc, jaką uzyskałyśmy od ośrodka w czasie trzymiesięcznej pracy.
Niestety nasze możliwości finansowe powoli się wyczerpały. Obie z Magdą zdałyśmy sobie sprawę, że nie możemy dłużej pracować, jako wolontariuszki. Obie mamy rodziny i własne dzieci, a warsztaty w ośrodku zaczęły zabierać zbyt dużo czasu. Utrzymanie zajęć w przedszkolu było możliwe, tylko pod warunkiem, że udałoby się zdobyć na nie pieniądze. Nie tracąc nadziei zaczęłyśmy energicznie rozglądać się za źródłem dofinansowania i już na samym początku natrafiłyśmy na poważną przeszkodę. W dzienniku ustaw przeczytałyśmy, że żeby spełnić kryteria „zespołu przedszkolnego” czyli placówki w której odbywają się zajęcia, trzeba dysponować odpowiednim pomieszczeniem, w którym na jedno dziecko przypada przestrzeń nie mniejsza niż 2,2 m. W żaden sposób nie mieściłyśmy się w wyznaczonym standardzie.
– Nie martw się – Magda nie traciła optymizmu. – Pogadamy z ośrodkiem. Przecież tam obok jest pusta klasa. Może udostępnią ją trzy razy w tygodniu? W końcu, co im szkodzi?
Tak, więc kierowane naiwnym przekonaniem, że dla chcącego nie ma nic trudnego, wyłuszczyłyśmy problem pracownikom socjalnym.
– Nie ma mowy – usłyszałyśmy w odpowiedzi. – Do tego pokoju przychodzi nauczycielka, żeby odrabiać lekcje ze starszymi dziećmi.
– Ale tam się nic nie dzieje, przecież sami mówiliście, że nikt z tego nie korzysta…
– Nie będziemy o tym dalej rozmawiać.
– Tylko przedpołudniami – Magda nie dawała za wygraną.
– Nie szkodzi, to jest klasa, a nie przedszkole i koniec.
Zdecydowałam się zagrać va banque.
– Nie mamy nieskończonej ilości czasu i pieniędzy. Nie możemy w ten sposób dalej pracować. Nie stać nas na to. Jeżeli nie złożymy projektu, to nie będzie zajęć.
Pani Jola wzruszyła ramionami i tak właśnie skończyła się nasza współpraca. Przez kilka następnych tygodni starałyśmy się jeszcze przyjeżdżać do ośrodka, obdzwoniłyśmy warszawskie fundacje zajmujące się uchodźcami, w poszukiwaniu wolontariuszy. Wszędzie słyszałyśmy, że dzieci są za małe a dojazd do Mosznej zbyt uciążliwy. Pozostało nam gorzkie poczucie klęski.
Miesiąc temu zadzwoniłam, żeby dowiedzieć się, co słychać w ośrodku.
– Nie musicie się już martwić – pocieszyła mnie pani Zosia. – Ośrodek i tak zamykają, a uchodźców przenoszą.
No i kłopot z głowy. Całe szczęście, że nie udało się nam złożyć projektu. Wiem, że dwie organizacje pozarządowe dostały pieniądze na działania w Mosznej. Ciekawe, jak się teraz z tego rozliczą?
{gallery}fotorelacje/Moszna{/gallery}