Kaja Malanowska

Mój mąż – moja siostra

Jak Boga kocham, staram się nie czytać komentarzy pod własnymi tekstami. Nikt przy zdrowych zmysłach tego nie robi, tak twierdzą zgodnie wszyscy felietoniści.

Jak Boga kocham, staram się nie czytać komentarzy pod własnymi tekstami. Nikt przy zdrowych zmysłach tego nie robi, tak twierdzą zgodnie wszyscy felietoniści. Potem jednak wychodzi na jaw, że wszyscy trochę oszukują i przynajmniej czasem zerkną. Mnie się to też zdarza. Zazwyczaj czuję się sfrustrowana. Coś napisałam, próbowałam jak najprościej, a i tak moje słowa zostały przekręcone, opacznie zrozumiane albo mniej lub bardziej okrutnie wyśmiane.

Powszechnie wiadomo, że im bardziej osobisty tekst, tym większa napastliwość czytelników. Szczyty osiągają dyskusje pod artykułami „Gazety Wyborczej” o kobietach maltretowanych przez mężczyzn: „Jak bije, to znaczy, że jest za co”, „Sama jesteś sobie winna”, „Zasłużyłaś”, „No i czemu od niego nie odeszłaś?”, piszą wściekli internauci. Te wypowiedzi ilustrują jedynie prawdę starą jak świat: ofiary nie budzą współczucia, ofiary budzą agresję.

Też mi się ostatnio dostało, za to, że ośmieliłam się mówić o własnych, niewesołych doświadczenia związanych z wczesnym okresem macierzyństwa. Postanowiłam więc odpowiedzieć na kilka komentarzy. Jeden z czytelników pytał: „W tej historii pojawia się gdzieś na marginesie partner – ojciec dziecka. Jak on przeszedł ten okres? Też musiał wciągać amfę, żeby zająć się dzieckiem, pracować i robić karierę naukową? A może np. nie robił jednej z tych rzeczy i abrakadabra – dało się!?” Szanowny Panie, o moim ówczesnym partnerze, a obecnym mężu, niewiele powiedziałam z konkretnych powodów. Po pierwsze, był to felieton osobisty, to ja, a nie mój mąż, decydowałam się na ekshibicjonizm i wszystkie konsekwencje z nim związane. Po drugie, pisałam o instytucjonalnym braku pomocy młodym rodzicom, a nie o podziale obowiązków w rodzinie. Nikogo chyba nie zaskoczę stwierdzeniem, że główny ciężar opieki nad dziećmi spoczywa w naszym kraju na barkach kobiet. Dlatego też uważałam, że lepiej będzie opowiadać o nim z własnego, czyli kobiecego punktu widzenia.

Przyznaję, popełniłam błąd, który niniejszym naprawiam. Ojciec mojego syna, podobnie jak ja, postanowił nie przerywać studiów. Oboje zmienialiśmy pieluchy, biegaliśmy do parku i piaskownicy pod blokiem, gotowaliśmy obiady. Wymienialiśmy się wózkiem w drodze na uczelnię i do Biblioteki Narodowej, dzieliliśmy obowiązkiem zarabiania na dom. Wszystkie problemy związane z wczesnym rodzicielstwem dotyczyły nas w równym stopniu. Zgadzam się, nie tylko młode matki mają ciężko w państwie polskim. Ciężko mają wszyscy rodzice, którzy wykazują troskę i dbałość o swoje potomstwo, a jednocześnie nie chcą rezygnować z ambicji.

Być może nie byliśmy standardowym związkiem. Być może decyzję o tym, żeby razem wychowywać dziecko, we dwójkę utrzymywać dom i w równym stopniu realizować się zawodowo, nie wszyscy uznają za oczywistą. Nam jednak wydawała się jak najbardziej sprawiedliwa. Oboje ponieśliśmy jej koszty, wspólnie też dobrnęliśmy do celu. Dlatego każde „ja” w poprzednim felietonie powinnam zmienić na „my”.

Pod tym samym tekstem znalazłam kilka komentarzy, które zbiły mnie z tropu. Parę osób twierdziło z przekonaniem, że pomysł na to, żeby zdobywać wyższe wykształcenie, kiedy ma się dzieci, to fanaberia, do której państwo nie powinno dopłacać. Drodzy czytelnicy, trzeba jednak coś wybrać. Albo rodzice, którzy opiekują się maluchami (czyli głownie kobiety), nie muszą rezygnować ze swoich aspiracji, szklany sufit nie istnieje, a macierzyństwo i ojcostwo nie stoją w sprzeczności z karierą zawodową. Albo powiedzmy to w końcu otwarcie: jak się decydujesz na dziecko, to siedź w domu, zmieniaj pieluchy i nie marudź.

A może chodziło o to, że studia nie były wcale potrzebne ani mi, ani mojemu mężowi? Praca i kariera zawodowa to jedno, a wykształcenie to zupełnie co innego? Nie bardzo podążam za logiką tych wypowiedzi… Przyznam jednak, że nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek wspominał publicznie o ciężkim położeniu studiujących rodziców. Takich osób, podobnie jak my kiedyś, zagubionych i bezradnych, jest na polskich uczelniach niemało. Spora część nie daje rady i rezygnuje przed uzyskaniem dyplomu. A przecież właśnie fakt, że mimo licznych problemów i dodatkowych obowiązków postanowili się kształcić, świadczy o tym, że staną się kiedyś najlepszymi pracownikami. Poza wszystkim będą mieli już odchowane potomstwo, co powinno odpowiadać zarówno przyszłym szefom, jak i samemu państwu.

Pomysł, że warto wspierać rodziców – studentów, nie jest bynajmniej moim nowatorskim odkryciem. W takich krajach jak Belgia czy Holandia istnieje cały system pomocy: od tańszych mieszkań do wynajęcia, poprzez dogodne kredyty i stypendia, na specjalnych żłobkach i przedszkolach kończąc. Podobnie sprawa wygląda w Szwecji, Norwegii albo Finlandii. Rozwinięte państwa europejskie nie stworzyły tych programów powodowane ciepłym odruchem serca, ale dlatego, że dostrzegły płynące z niech wymierne korzyści. Niestety w Polsce takich korzyści nikt nie widzi.

Matki nie mają łatwo, zarówno te studiujące, jak i pracujące. Mogą to potwierdzić panowie, którzy decydują się dzielić z nimi trudy rodzicielstwa. Wtedy nagle się okazuje, że kariera zawodowa staje pod znakiem zapytania, o rozrywce nie ma nawet co marzyć, a szklany sufit nie jest czczym wymysłem, ale rzeczywistym i solidnym tworem. Mój mąż został feministą nie ze względu na modę, kaprys czy teoretyczny światopogląd, ale dlatego, że żądania feministek są również w jego interesie. Chce mieć szczęśliwą, realizującą się zawodowo i przyzwoicie zarabiającą żonę, która mogłaby wspierać go w każdej dziedzinie życia. Dlatego na koniec przywołam jeszcze słowa Agnieszki Wiśniewskiej, która pisała o uniwersalności postulatów Kongresu Kobiet: „Początkowo pomyślałam, że Kongres Kobiet nie zbawi świata, ale może zbawi przynajmniej kobiety. Co i tak byłoby wielkim sukcesem. Ale teraz myślę, że jeśli zbawi kobiety, to zbawi i mężczyzn, czyli tak jakby zbawiał świat”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij