Mam astmę. Nie jest to największy problem w moim życiu, ale przypadłość dość irytująca. Potrzebuję inhalatora. A nawet dwóch. Jeden leży przy łóżku, drugi zawsze noszę w torebce. Raz na pół roku magiczny proszek w plastikowej tubce, o wdzięcznej nazwie Ventolin, kończy się i wtedy ogarnia mnie panika. Ja bez inhalatora nie funkcjonuję. Kiedy nie mam go pod ręką dostaje napadów kaszlu, przed oczami fruwają mi roje czarnych płatków, tracę oddech, a w skrajnych przypadkach mdleję.
Ventolin jest na receptę, więc zawsze umawiam się z lekarzem odpowiednio wcześniej, żeby zdążyć kupić nowe opakowanie, nim skończy się stare. Wydawałoby się – żaden kłopot. I rzeczywiście do niedawna nie miałam z tym większych problemów.
Sytuacja zmieniła się zasadniczo, kiedy straciłam stałą pracę, a wraz z nią prywatne ubezpieczenie. Przez pierwszy rok, ulegając uprzedzeniom popartym niepotwierdzonymi plotkami rozsiewanymi na temat publicznej służby zdrowia, starałam się unikać placówek NFZ. Odnowiłam stare kontakty z kolegami lekarzami i farmaceutami i bezwstydnie nadużywałam ich uprzejmości. Trzy tygodnie temu zorientowałam się jednak, że mój inhalator znowu jest na wykończeniu, a lista osób, które mogłabym prosić o pomoc, została wyeksploatowana.
Nie było wyjścia. W poniedziałek zadzwoniłam do publicznej przychodni. Raz, drugi, trzeci, dzwoniłam uporczywie, ale nikt nie odebrał. Poszłam więc osobiście zapisać się do lekarza. W recepcji siedziały trzy panie w jasnoniebieskich kitlach i obsługiwały skręconą w holu kolejkę w tempie dziesięć minut na osobę. W kolejce panowała atmosfera linczu. Każdy nowo wchodzący był obrzucany nieufnym spojrzeniem, a następnie instruowany ostro, żeby się nie pchał, o nic nie pytał i czekał cierpliwie. Staruszka o kulach, która próbowała podejść z boku do okienka, została natychmiast pochwycona za ramię i wysłana na koniec ogonka. Chwilę później próbę dywersji udaremniono słaniającej się na nogach dziewczynie, która twierdziła, że ma wysoka gorączkę, a panią ze skręcona kostką odesłano do prywatnego lekarza.
W pierwszym momencie byłam oburzona, próbowałam nawet stanąć w obronie starszych i obłożnie chorych, pół godziny później jednak brałam już ochoczo udział w przepędzeniu podstępnej matki z płaczącym dzieckiem, staruszka uparcie udającego głuchotę oraz zażywnej jejmości legitymującej się książeczką rencistki. Po czterdziestu minutach pchania się, szturchania i wymachiwania rekami, udało mi się dotrzeć do okienka.
Recepcjonistka przesunęła po mnie obojętnym spojrzeniem, zawiesiła wzrok tuż nad moją głową i spytała czy posiadam ważne ubezpieczenie zdrowotne.
– Posiadam – przytaknęłam.
– To proszę zaświadczenie.
– Nie mam – przyznałam zmieszana. – Od stycznia obowiązuje eWUŚ – dodałam gwoli wyjaśnienia.
– Nie przyjmujemy pacjentów bez ważnych dokumentów – powiedziała pani w niebieskim kitlu. – Następny proszę.
Tego dnia byłam najszybciej obsłużoną osobą w przychodni na Madalińskiego.
We wtorek rano udałam się do pracy męża, który mnie ubezpiecza, po zaświadczenie.
– Niczego nie będę drukować – oświadczyła sekretarka. – Od stycznia obowiązuje eWUŚ. To nie moja sprawa, że służba zdrowia ma problem z systemem, który sama wymyśliła.
Przekonanie jej, że problem mam ja, a nie służba zdrowia zajęło mi sporo czasu, ale już o czwartej popołudniu stałam z powrotem w kolejce do rejestracji. A trzydzieści minut i dwie spacyfikowane staruszki później, wręczyłam recepcjonistce zaświadczenie. Recepcjonistka obejrzała je bez entuzjazmu, następnie przyniosła zatłuszczony zeszyt i przekartkowała dokładnie wszystkie zapisane strony.
– Jest pani u nas zarejestrowana? – spytała.
– Nie.
– To trzeba było od razu mówić!
Powoli i z uwagą wstukała moje nazwisko do komputera i zapatrzyła się w monitor.
– Nie ma pani w systemie, chociaż ma pani aktualny dokument. I co to znaczy? – zapytała wskazując mnie palcem.
– Nie wiem – przyznałam zmieszana.
– eWUŚ! – odpowiedziała z nieukrywaną satysfakcją.
– To, co mam zrobić? – zdenerwowałam się.
Recepcjonistka wstała i pozostawiwszy moje pytanie bez odpowiedzi zniknęła za wewnętrznymi drzwiami. Wróciła po dziesięciu minutach.
– To się teraz ciągle zdarza – uśmiechnęła się pocieszająco. – Lekarz panią przyjmie, proszę tylko podpisać oświadczenie, że jest pani ubezpieczona.
– Oczywiście – zgodziłam się gorliwie.
– Jutro.
– Ale proszę pani – próbowałam protestować. – Przecież do jutra nie strącę ubezpieczenia, nie mogłabym tego zrobić dzisiaj?
– Jutro, takie są przepisy.
– Czy ja będę musiała znowu stać w tej kolejce?
– Jutro.
– Jutro – zakrzyknęła kolejka i nie pozostało mi nic innego, jak się wycofać.
W środę zjawiłam się w przychodni zaopatrzona w gazetę i książkę. Wyczekałam w ogonku czterdzieści minut. Odnalezienie mojej karty i wydrukowanie oświadczenia zajęło niecały kwadrans. Byłam bliska zwycięstwa. Byłam już tuż, tuż… Tyle, że w gabinecie nikogo nie zastałam. Lekarz wyszedł, bo spóźniłam się na wizytę.
Za to w czwartek rano poszło jak z płatka. Przyszłam godzinę wcześniej. Odstałam swoje. Podpisałam. Zdążyłam. Zjawiłam się w gabinecie o wyznaczonej porze. W środku siedział znudzony lekarz i dłubał długopisem w zębach. Na mój widok wyraźnie poweselał.
– W końcu jakiś pacjent – powiedział z szerokim uśmiechem i w ciągu dwóch minut wypisał mi receptę.