Im dłużej przyglądam się dyskusji, jaka toczy się wokół jedzenia, tym bardziej się zastanawiam, co skrywa się pod jej powierzchnią.
Ponieważ Hanna Gill-Piątek otworzyła dyskusję o jedzeniu, ochoczo się do niej przyłączam, korzystając z faktu, że właśnie wypada moja kolej na pisanie niedzielnego felietonu.
Kwestia, jakie produkty pojawią się w naszych lodówkach i na naszych stołach, a przede wszystkim, co daje nam jedzenie tych, a nie innych potraw, nie w sensie ilości przyswajanych witamin, mikroelementów i kalorii, ale przynależności klasowej, politycznej czy wreszcie poczucia wyższości moralnej, od dawna zaprząta mi głowę.
Moi znajomi dzielą się na różnego rodzaju grupy i stronnictwa, w zależności od tego, czy kupują szczęśliwą marchewkę i pietruszkę na hip-bazarach i w sklepach eko, czy te z upraw masowych w Auchan, wiejskie jaja od baby na rogu, czy w spożywczaku osiedlowym od kur z chowu klatkowego. Jedni są zdecydowanie przeciwni wprowadzeniu na rynek żywności genetycznie modyfikowanej, inni popierają ingerencję nauki w świat roślin i zwierząt. Wegetarianie deklarują obrzydzenie do padlinożerców. Z kolei ci, którzy spokojnie wcinają mięso, twierdzą, że jedzenie sera, picie mleka oraz chodzenie w skórzanych butach przyczynia się w równym stopniu do cierpienia zwierząt, co smażenie kotletów wieprzowych.
Różnice te są niejednokrotnie powodem ostrych ideologicznych sporów. Im dłużej przyglądam się dyskusji, jaka toczy się wokół tematów związanych z jedzeniem, i skrajnym emocjom, które jej towarzyszą, tym poważniej się zastanawiam, co w rzeczywistości skrywa się pod ich powierzchnią.
O czym naprawdę rozmawiamy i czego tak zacięcie bronimy?
W takich chwilach żałuje szczerze, że nie jestem socjologiem, brak mi wiedzy, odpowiedniego podejścia i przenikliwości, żeby wysnuwać ogólne wnioski. Dlatego poczekam, aż zrobi to za mnie ktoś inny, sama za to opowiem dwie anegdotki.
Otóż kilka lat temu pewien mój znajomy, nazwijmy go Robert, wyprowadził się na wieś. Wyremontował starą chałupę na Mazurach, zainstalował kanalizację, piec do ogrzewania centralnego, uprzątnął podwórko. Kiedy zabrał się za cyklinowanie podłogi, zaczęły kończyć się pieniądze. Ponieważ decyzja o przeprowadzce z miasta nad urokliwe jeziora była krokiem raczej impulsywnym niż rozważnie zaplanowanym, Robert znalazł się w dość kłopotliwej sytuacji: nie miał pieniędzy ani żadnych pomysłów na to, jak je zarobić w najbliższym czasie. Nadchodziła zima. Przeliczył resztki oszczędności i uznał, że jeśli chce dotrwać do wiosny i pierwszych zasiewów pól, musi oszczędzać na wszystkim, również na jedzeniu. Kilka tygodni później kupił od sąsiada konia przeznaczonego na rzeź. Zwierzę było chude, zaniedbane i przemęczone zbyt ciężka pracą, jaką wykonywało przez całe swoje smutne życie. Mój kolega trzymał je w starej szopie, karmił, opiekował się czule, pozwalał swobodnie brykać po pastwisku. Po dwóch czy trzech miesiącach koń nabrał ciała, sierść zaczęła mu lśnić, był wesoły, nastawiony przyjaźnie, nawet zaczął reagować na imię.
I wtedy Robert go zabił. Sam poćwiartował, obdarł ze skóry, a mięso zakonserwował i żywił się nim przez dłuższy czas. Kiedy wieść o eksterminacji konia dotarła do Warszawy, wielu naszych wspólnych przyjaciół robiło wrażenie do głębi wstrząśniętych. Kilku nawet postanowiło zerwać z Robertem znajomość. Sama usłyszałam tę historię podczas wspólnego grilla i prawdę powiedziawszy, przeżyłam szok. Siedzieliśmy wtedy na Polu Mokotowskim i piekliśmy kiełbaski oraz drobiowe szaszłyki.
Oczywiście mechanizm, jaki zadziałał w przypadku historyjki o Robercie i jego koniu, jest bardzo prosty do wyjaśnienia. Nie czujemy się mordercami ani katami, kupując szynkę czy wołowinę z masowej hodowli, bo nie widzimy, w jaki sposób zostały przygotowane. Nie potrafimy natomiast unieść bezpośredniej odpowiedzialności za śmierć zwierzęcia, nawet jeśli przeprowadzono ją w możliwie bezbolesny sposób.
Ale to tylko początek problemów, które rodzą się w naszej cywilizacji przy okazji tak prostej czynności fizjologicznej, jaką jest jedzenie. W ostatni czwartek na przykład spotkałam dawno niewidzianą znajomą. Koleżanka ta od dziesięciu lat nie jadła mięsa, tymczasem spacerując ze mną Nowym Światem, kupiła i spokojnie pochłonęła hot-doga. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiedziała, że zrozumiała w końcu, że wegetarianizm był dla niej źródłem nieustannej wyższości moralnej nad innymi ludźmi i postanowiła z tym skończyć.