Czy świat skończy się, jak impreza taneczna w dawnym hotelu Forum – stanowczą prośbą ochroniarzy, żebyśmy kierowali się do wyjścia? Oczywiście nie, ale nie przeszkadza to używać podobnych metafor. Nastroje apokaliptyczne nie są żadną rzadkością w moim kręgu towarzyskim, a być może nawet w całym bożym świecie. Nie trzeba być jakoś specjalnie intelektualnie rozwiniętym, że zaobserwować, że dłużej tak to funkcjonować nie może. Tzn. oczywiście może, ale raczej dobrze się to nie skończy. Raczej skończy się źle. Będzie płacz i zgrzytanie zębów, huragany i choroby wściekłych krów, a poziom oceanów podniesie się na tyle, że miliony ludzi będą musiały opuścić swoje domy. No i co? No i nic. Przecież nic z tym nie zrobimy. Ale zawsze można sobie potańczyć. Taki zamysł, jak sądzę, mógł przyświecać organizatorom tegorocznej edycji festiwalu Unsound noszącej tytuł „The End”.
Unsound zresztą zawsze był dekadencki i apokaliptyczny. W tym roku chyba wcale nie bardziej, niż w latach ubiegłych. Koniec jako motyw przewodni zresztą dobrze się sprawdza, bo nie wiadomo do końca, co właściwie miałoby to znaczyć. Dopóki coś jest, to końca nie ma. Jak koniec nadejdzie, to już tego nie będzie. Co będzie po końcu? Nie wiadomo. Może zresztą nic. „Nic” to też dobra nazwa na kolejną edycję. Choć pewnie raczej po angielsku, zważywszy że był on głównym językiem na Unsoundzie. Mogę to zobrazować anegdotą: Po dwudziestu minutach rozmowy z właśnie poznanymi dziewczynami doszliśmy do pytania: „Where are you from?”. A ponieważ okazało się, że wszyscy jesteśmy z Warszawy, uznaliśmy, że w sumie możemy pogadać po polsku. Może zresztą już nie będzie żadnej kolejne odsłony festiwalu, gdyż wydaje się, że osiągnął on masę krytyczną. Więcej ludzi po prostu się nie zmieści do kościoła św. Katarzyny czy kina Kijów. A gotyckich gmach czy kinowa sala nie zrobią się większe. Już teraz na mojej akredytacji dziennikarskiej organizatorzy uznali za wskazane napisać, że nie gwarantują wstępu na wszystkie wydarzenia. Na szczęście, mimo braku gwarancji, udało mi się zobaczyć wszystko, co chciałem.
Choć tak naprawdę wiele nie chciałem. Moja unsoundowa strategia zakładała, żeby nie zgłębiać, kto właściwie gra, tylko chodzić na wszystko po kolei, licząc, że organizatorzy wiedzą, co robią. Do tej pory raczej wiedzieli. Oczywiście nie byłem też zupełnie niezapisaną kartką. Po godzinach, które spędził w moich słuchawkach, choć bym nawet chciał, nie zapomnę Bena Frosta. A gdy się jeszcze do tego okazało, że gra z perkusistą Liturgy, to tym lepiej potrafiłem sobie wyobrazić, co się będzie działo. Płyty Julie Holter i Tima Heckera też trochę męczyłem, więc dobrze było ich zobaczyć w line-upie. Występ BNNT przegapiłem w Zachęcie, ale jeszcze wcześniej kolega mi ich wkleił na walla, więc też już kojarzyłem, że warto. Emptyseta też miałem na dysku, choć jakoś nie słuchałem. Z kolei Kuedo przegapiłem na Offie. No i oczywiście Sasha Grey, którą kojarzę skądinąd, ale właśnie dlatego chciałem zobaczyć ją na żywo. No, ale to naprawdę byłoby na tyle. Nic więcej nie znałem i nie zamierzałem sprawdzać. Chciałem się pozytywnie zaskoczyć. I tak właśnie było.
Przyjechałem dopiero w środę – bo jednak trzeba trochę pracować – więc od tego dnia mogę zacząć relację. Na pierwszy ogień poszło BNNT i było to dobre. Nawet koledzy, którzy zabłądzili na koncert, wędrując na piętro po piwo (reszta koncertów była w sali na dole), byli ukontentowani. Zresztą jak tu się nie cieszyć, gdy jeden z muzyków gra na rakiecie ziemia-powietrze, a drugi napierdalając na perkusji, stara się nie ustępować mu pola? Docenić należy też aspekt performatywny, który można streścić w wersie: „Zdejmuję okulary, zakładam kominiarę”. Cierpiący na wadę wzroku Konrad Smoleński musiał spod niej chyba naprawdę niewiele widzieć, bo nieustannie wpadał na rozstawione wcześniej na sali krzaki oraz publiczność. Próżno szukać takiego poświęcenia wśród licznych rzesz współczesnych muzyków punkowych. I może ten mocny akcent sprawił, że reszty wieczoru praktycznie nie pamiętam, choć mam wrażenie, że basy czuję w mięśniach jeszcze do dziś. Do domu udałem się wcześnie, żeby się nie wyprztykać pierwszego dnia z całej energii. Zresztą i tak ponoć do Rozrywek, gdzie odbywała się dalsza część wieczoru, nie dało się nawet palca wcisnąć.
Następnego dnia udało mi się dotrzeć do kościoła św. Katarzyny nawet jeszcze przed czasem otwarcia drzwi, a już kolejka sięgała końca murów gotyckiej katedry. Upychanie tak dużej ilości ludzi w tak małym pudełku zajęło tyle czasu, że Julie Holter zaczęła ze sporym opóźnieniem. Do tego jej koncert trwał chyba jedną trzecią tego, co oczekiwanie. A i tak było warto. Co do Heckera to opinie mam niewyrobioną, ale przez większość występu kręcił głową, jakby mu coś nie wychodziło albo zatruł się kebabem, więc chyba nie był to jego koncert życia. Do Mangghi dotarłem spóźniony, bo mnie koledzy wyciągnęli do Diega, tajemniczej knajpy czesko-argentyńskiej, której uroczo bezczelna bezczelna obsługa rekompensowała wszystko. Zresztą zdążyłem na Eviana Christa, który, co prawda, wyglądał jakby uciekł z gimnazjum, ale miksował hip-hop z mroczną elektroniką w sposób, który kazał raczej podejrzewać, że do gimnazjum nigdy nawet nie dotarł, bo za bardzo był zajęty pracą przy dekach. Czyli znowu dobrze. No, ale najlepszy i tak był Emptyset. Gdy go słucham teraz z komputera, nie mogę uwierzyć, że na żywo mógł przeprowadzić taką apokalipsę. A przeprowadził. Oczywiście duża w tym zasługa nagłośnienia, które atakowało jak komandosi z Navy SEALs i nie zostawiało jeńców. No, ale jednak trzeba umieć z takiego sprzętu korzystać. I jeśli mogę oceniać, to nikt inny nie zrobił tego w centrum Manggha lepiej.
No, a potem był dzień trzeci, zaczynały występować pierwsze oznaki zmęczenia, choć prawdziwa impreza przecież ciągle jeszcze była przede mną. Niestety występujące w kinie Kijów V/VM wysoko wyznaczyło poprzeczkę. Ostatni raz widziałem, żeby ktoś wjeżdżał na występ w trumnach, na koncercie kultowej Formacji Cmentarz. A V/VM są chyba równie szaleni, a do tego bardziej zabawni. Tylko trochę szkoda, że publiczność nie bardzo potrafiła się wkręcić w zabawę balonami rozdawanymi przy wejściu. To jednak zawsze dziwne, gdy najlepiej ze wszystkich bawią się muzycy na scenie. Choć trzeba przyznać, że mieli ku temu trochę lepsze warunki, niż spoczywająca w kinowych fotelach widownia. Zresztą artyści nie ukrywali, że taki jest właśnie ich cel. Kilkakrotnie wyświetlały się na ekranie kina napisy informujące zgromadzonych, że zespół przyjechał do Krakowa upić się w trupa, bawić lepiej, niż wszyscy inni muzycy i zrobić generalny rozpierdol. O ile nic nie przekręcam, ale raczej nie. Oczywiście trudno traktować poważnie zmiksowane klipy z youtube’a, czy przesterowaną, noise’ową wersję Michaela Jacksona, ale przecież nie zawsze liczy się wyłącznie powaga, czasem również dobra zabawa. Zresztą występujący zaraz po V/VM duet Biosphere&Lustmord przywrócił sytuacji należytego patosu. Kosmiczne otchłanie pulsującego dźwięku sprzyjały temu, żeby zamknąć oczy i pogrążyć się w mroku. Co też zrobiłem. Więc wizualizacje były właściwie zbędne.
W przeciwieństwie do wielu znajomych, nie śpieszyłem się na Jacka Sienkiewicza, bo i tak wszędzie go pełno, więc mogłem spokojnie udać się na wódkę nad Wisłę. Co okazało się rozsądnym posunięciem, gdyż piwo z plastikowego kubka o pojemności zapewne nawet nie 0,4 l w cenie 9 pln, nie jestem zbyt dobrym interesem. A tylko takie piwo można było w hotelu Forum znaleźć. Nie, żebym narzekał. Choć mam w tym pewne doświadczenie. Zresztą to w ogóle popularny styl festiwalowy. Można nawet zrobić takiego mema: „Przyjdź na zajebisty koncert, narzekaj, że piwo jest drogie.” Jak komuś bardzo zależało na tanim piwie, to z pewnością potrafił to sobie jakoś ogarnąć. Jako i my potrafiliśmy. Ale skoro już jesteśmy przy hotelu Forum, to trzeba temu miejscu i pomysłowi zorganizowania w nim nocnych imprez, oddać należne honory. Zawsze byłem fanem tej budowli, a jednak mimo pięciu lat spędzonych w Krakowie, nie miałem nigdy okazji jej odwiedzić.
Sprawa z Forum jest zresztą dziwna. Hotel stoi zamknięty od 2002 roku, ponoć ze względu na wady konstrukcyjne. Z tymże w 2007 roku Urząd Nadzoru Budowlanego sprawdził stan konstrukcji obiektu, która okazała się nie urągać żadnym standardom. Choć przecież hotel stał parę lat zamknięty. Piątkowa i sobotnia impreza też raczej nie są dowodami w sprawie, że zamknięty być musi. Z drugiej strony, gdyby zamknięty nie był, byłby tylko kolejnym hotelem. A tak jest tajemniczą, nieczynną budowlą w centrum, co pobudza wyobraźnię.
Organizowanie sobie taniego piwa i innych używek wyszło mi na tyle dobrze, że niestety nie jestem w stanie recenzować poszczególnych wykonawców rozkręcających nocne imprezy. Mimo jednak pewnego pogubienia i nieogarnięcia, muszę stwierdzić, że generalnie było zajebiście. A kto i co grał? Mniejsza z tym. Ważne, że nawet, jeśli ktoś podobał mi się mniej, to zawsze można było zmienić salę. Jeśli cokolwiek wybija się z tego szumu zajebistości, to chyba wspomniany wcześniej Kuedo, co do którego wyryłem sobie w pamięci, że muszę na niego dotrzeć i dotarłem. I nie zawiodłem się. Fajnych rzeczy było zresztą więcej – szczególnie w sali przy samym wejściu, gdzie trafiali chyba bardziej eksperymentalni muzycy – ale nie pytajcie co, bo nie wiem.
No a w sobotę Sasha Grey, na którą oczywiście czekałem, czego nie rozumie Bartek Chaciński, więc śpieszę wyjaśnić. Oczywiście, że występ Sashy (chyba mogę mówić o niej po imieniu, skoro z niektórych stron poznałem ją lepiej, niż zdecydowaną większość moich znajomych) był rozczarowaniem od samego początku, czyli instagramu z latte na fan pejdżu z podpisem „First Polish breakfast”. Nikt chyba zresztą nie spodziewał się po tym występie jakichś specjalnych muzycznych doznań. Oczywiście, że wizualizacje były chujowe, muzyczka taka sobie, a pięciominutowe podziękowania na końcu dla Matki Ziemi i reszty znajomych gwiazdy tak pretensjonalne, jak to tylko możliwe. Ale czy nie poszedłbyś na koncert Matki Boskiej, gdyby akurat grał w Krakowie? Czy mógłbyś z czystym sumieniem przegapić zobaczenia na żywo Mortal Kombat? Nie znam porównywalnej gwiazdy mojego pornohipsterskigo pokolenia. Kto inny koleguje się z punkowcami i noise’owcami, jest fotografowany przez Terry’ego Richardsona, występuje u Soderbergha, współpracuje z PETA, fascynuje się francuską Nową Falą, gra industrial i był gwiazdą porno? No, nie ma zbyt dużo takich osób. Więc przy tym wszystkim można jej wybaczyć, że nie jest wybitną muzyczką i lubi wypić na śniadanie latte.
Niestety słabość koncertu aTelecine potęgowało kontrastujące z nim towarzystwo. Bardzo dobre było Raime, a Ben Frost z perkusistami tak świetny, jak tylko potrafiłem sobie to wyobrazić, więc było mi strasznie głupio, że spóźniłem się dwadzieścia parę minut. Na szczęście grał chyba pełną godzinę, więc zdążyłem się nasycić. A spóźniłem się, gdyż piłem piwo w pobliskim pubie Grizli, który na te parę godzin stał się oazą hipsterstwa, choć Bóg mi świadkiem, że nic go do tego nie predestynowało. Szalik w barwach narodowych na drewnianych ścianach oraz lokalna żulerka mogą się wydawać kiepską atrakcją dla złotej młodzieży, a jednak spotkało nas przyjemne rozczarowanie. Zaczęło nam się podobać w momencie, gdy łysy, krępy pan w skórze zaczął recytować Lechonia, a gdy nam powiedział, robiąc pijackie przerwy na odsapnięcie, że: „Jutro… posadzę dęby… z których wyrosną drzewa… z których zrobią deski… na wasze trumny”. Poczuliśmy się jak w domu.
Swoją drogą to nie jedyna taka sytuacja. Pod kościołem świętej Katarzyny podbił do nas menel z pytaniem, w którym nie sposób było usłyszeć zbyt wiele nadziei: „Czy wy Polacy?”. Nie potwierdziliśmy, a jednak nie zrobiliśmy tego w języku polskim, więc pan się ucieszył i oznajmił: „Zabijcie mnie”. Potem powtórzył tę prośbę jeszcze parę razy, ale nie było odzewu, więc tylko dodał: „Life is shit!” i sobie poszedł. Jak widzimy na tych przykładach, nie tylko Unsound zapewniał w Krakowie apokaliptyczną atmosferę. Również mieszkańcy starali się temu sprostać. A może wcale się nie starali? Może po prostu tak mają? Chyba po prostu tak mają. Koniec jest blisko.