Polityka nie służy w Polsce budowaniu kapitału społecznego, ale jego trwonieniu. To już oczywiście banał, ale warto go powtórzyć po tym, jak Palikot z Millerem urządzili po lewej stronie takie samo widowisko, jakie Tusk z Kaczyńskim od siedmiu lat urządzają po prawej. Oczywiście znam powody, Miller nie po to zmartwychwstał (śmierć i zmartwychwstanie, zajęcie dla każdego bolesne), aby zaraz pozwolić ponownie złożyć się do grobu, a Palikot nie może się rozwijać, dopóki Miller pozostaje niedorżnięty. Ale tak samo przez ostatnie siedem lat słyszałem, że Kaczyński nie może rządzić, póki Tusk niedorżnięty, a Tusk nie może rządzić, dopóki niedorżnięci Kaczyńscy (i naprawdę nie chodzi mi o „zamach w Smoleńsku”). Demokracja ma to do siebie, że zawsze będzie w niej więcej niż jeden polityk i więcej niż jedna partia. Dopóki zatem Tusk, Kaczyński, Palikot… nie nauczą się zachowywać tak, jakby się z tym faktem umieli pogodzić, polska polityka będzie niszczyła kapitał społeczny zamiast go kreować lub choćby jakiś jeszcze istniejący w tym kraju osłaniać.
I tak jednak najsmutniejszym obrazem minionego tygodnia był dla mnie obraz Ryszarda Legutki zapowiadającego Macierewicza i Kaczyńskiego (z telebimu) w europarlamencie. Najsmutniejszym, gdyż sam w latach 90. napisałem do nieistniejących już najczęściej gazet i periodyków chyba z dziesięć tekstów broniących Legutkę przed zarzutami, że jest antysemitą czy „filozofem skinów”, bo nie był. A kiedy się w latach 90. takie rzeczy pisało, samemu zostawało się uznaniowo antysemitą albo „publicystą skinów”. W co jednak dzisiaj wierzy Ryszard Legutko, kiedy zapowiada Macierewicza i Kaczyńskiego z ich kolejnymi „prawdami” o zamachu w Smoleńsku? W co wierzył – zachowując wszelkie proporcje – Platon, kiedy powtarzał za swoim aktualnym tyranem Syrakuz to, co tyran Syrakuz uznał akurat za stosowne mówić swojemu ludowi? Platon usprawiedliwił przed potomnością (choć nie wiem, co o tym mówią w Hadesie obywatele Syrakuz wyrolowani ongiś przez swego tyrana) własną nieudaną przygodę z polityką praktyczną pozostawionymi przez siebie owej potomności Państwem, Ucztą, Fedonem… Czy Legutko usprawiedliwi swoją przygodę z przed-, a szczególnie z posmoleńskim Kaczyńskim Dylematami kapitalizmu z 1986 roku? Może nie, może to się jednak okaże za mało, choć wolałbym, aby tamtą jego pierwszą i najbardziej użyteczną książkę zapamiętano, a to, co robi dziś dla Kaczyńskiego, żeby zapamiętano nie tak długo i nie tak powszechnie.
Nad bramą do świata polskiej polityki partyjnej powinno wisieć rozbudowane zdanie z Dantego: „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Rozbudowane, bo powinien się tam jeszcze znajdować dopisek: „a właściwie porzućcie także wszelkie człowieczeństwo i w ogóle, to wszystko, co w was było najlepsze, najciekawsze, najbardziej subtelne”. Palikot jeszcze dziś próbuje czasami opowiadać – jak ostatnio u Kamila Durczoka w „Faktach po Faktach” – o tym, jak łatwo można by z polskiego rolnictwa, przetwórstwa, przemysłu… wycisnąć więcej wartości dodanej, gdyby tylko nasi politycy, tak wrażliwi na kwestie godnościowe dotyczące ich samych, mieli czas na zajęcie się polityką gospodarczą państwa (Durczok jest jednym z ostatnich dziennikarzy, których to jeszcze interesuje, więc daje Palikotowi o tym mówić, choćby przez minutę). Lider ruchu swojego imienia jest w tych krótkich chwilach człowiekiem takim, jakim mógłby być, jakim bywał, zanim zaczął się z jako takim sukcesem dopasowywać do wymagań dzisiejszej polskiej polityki. Kiedy zbierał pieniądze na festiwal gombrowiczowski i w ogóle na kulturę, kiedy rzeczywiście tryskał kaskadą pomysłów na politykę gospodarczą polskiego państwa – od poziomu szklarni, poprzez poziom przetwórni i chłodni, skończywszy na poziomie promocji polskich produktów w Unii Europejskiej. Zmieniła go PO-PiS-owa wojna na górze, do której przystąpił jako polityk z ambicjami bycia człowiekiem, a z której wyżymaczki wyszedł jako skuteczny polski polityk, co nie jest komplementem w znanym nam wszystkim kontekście.
Może także Tusk, może Miller, może nawet Kaczyński… mają jeszcze w sobie jakieś rezerwy człowieczeństwa? Może mają je moi dawni koledzy prawicowi publicyści, może nawet ja sam jeszcze gdzieś jakieś rezerwy zachowałem z czasów, zanim się to wszystko zaczęło? Tylko dlatego, że czasami prawie w to wierzę, tak obsesyjnie i tak brutalnie zaczepiam czasem ich wszystkich i samego siebie. Dlatego stałem się jednym z praktyków polskiego hejtingu (i samohejtingu), za co wszystkich moich „braci i katów” (parafraza za Leonard Cohen, Famous Blue Raincoat, w tłumaczeniu Macieja Zembatego), polskich hejterów z prawa i lewa serdecznie przepraszam. Ale jest taka, chyba zresztą najlepsza scena z RoboCopa jedynki, gdzie walenie w zatrzaśniętą bramę staje się metaforą prób przywrócenia do życia metalowej skorupy cyberpolicjanta, pół maszyny, pół człowieka. Bo on kiedyś żył, był policjantem-człowiekiem i gdzieś pod martwym pancerzem, produktem najnowocześniejszej korporacyjnej technologii, to dawne życie, którego go pozbawiono, to człowieczeństwo nadal się w nim kołacze. W filmie (w reżyserii Paula Verhoevena, z 1987 roku) brama, w którą długo się grzmoci, w końcu się rozpada, a ludzka świadomość w maszynie się budzi, zmartwychwstaje dawny poczciwy policjant z Detroit. Co zrobić, jakim narzędziem i jak mocno uderzyć w martwą dzisiaj i metalową pierś Palikota, Kaczyńskiego, Tuska, Millera, Legutki, Krasnodębskiego, Wildsteina, Skwiecińskiego, Semki, Ziemkiewicza… (a i niżej podpisanego zapewne), żebyśmy jak cyberpolicjant w najlepszej interpretacji Petera Wellera z RoboCopa jedynki wszyscy przebudzili się jeszcze choćby na jedną chwilę i choćby na jedną chwilę znowu stali się ludźmi? Jak kiedyś, zanim się to wszystko, w czym bierzemy dziś udział zaczęło.
PS. Tak, wiem, najgorszy gatunek hejtera to hejter sentymentalny.