Joanna Erbel zmieniła politykę miejską Hanny Gronkiewicz-Waltz, nawet jeśli sama na tym nie skorzystała.
Analizując wyniki wyborów samorządowych – arbitralnie, ideowo, namiętnie, bez PR-owego bełkotu mającego osłaniać porażkę Kaczyńskiego albo publicystycznego bełkotu, który żadnego sensu ze sobą nie niesie w ogóle – zacznę od ruchów miejskich, bo to najłatwiejsze.
Góra urodziła mysz. Przynajmniej w Warszawie. Jedyne przedsięwzięcie, z którym warto by się na jakichś warunkach utożsamiać, Joanna Erbel i jej lista wspierana przez Zielonych, nie przeszło wyborczego testu. Przeszli go Guział i Śpiewak, ale dlaczego utożsamiać się z indywidualnymi ambicjami dwóch panów, którzy są gotowi przebrać się w dowolny ideowy kostium, poprzeć PiS w zamian za drobne wziątki, krzyczeć o sfałszowanych wyborach, a nawet promować na swoich listach ludzi od Korwina i Wiplera – a wszystko w zamian za miraż albo nawet realną perspektywę „zostania burmistrzem Śródmieścia” albo „zostania jakimś burmistrzem w ogóle”. Pozostawia mnie to obojętnym nawet, a może szczególnie w kontekście polityki samorządowej.
Drugie w kolejności do analizy jest PiS. Po tych wyborach Jarosław Kaczyński nadal znajduje się – mówiąc jego własnymi słowami – „w długim marszu po władzę”.
Szczęśliwie ten marsz jest tak powolny, że cel nie wydaje się możliwy do osiągnięcia nawet do roku 2027, którą to datę Jarosław Kaczyński bierze pod uwagę jako moment, w którym być może pomyśli o politycznej emeryturze.
Nie sądzę jednak, aby tak długo chciały czekać finansujące polską prawicę SKOK-i, które nie dożyją 2027 roku pod władzą Platformy, nawet gdyby wysyłały tuziny ludzi z gazrurkami do kontrolujących je urzędników Komisji Nadzoru Finansowego.
Na obecnym etapie swego marszu po władzę PiS i Kaczyński stracili prezydentów Radomia (na rzecz Platformy, dla której, jak widać, władza PiS-u lub chociażby miraż tej władzy wciąż pozostaje najlepszym wyborczym napędem, jak to kiedyś zaprogramował Tusk) i Elbląga. Nawet prezydenta Nowego Sącza PiS obronił dzięki przewadze zaledwie 188 głosów. W dodatku na obecnym etapie „długiego marszu Kaczyńskiego do władzy” podciął mu niespodziewanie nóżkę PSL Janusza Piechocińskiego. Cały ten marsz jeszcze bardziej spowalniając, a osiągnięcie celu czyniąc mniej prawdopodobnym.
PSL-owi życzę w kolejnych wyborach (parlamentarnych, a nie prezydenckich, bo tutaj Piechociński powinien wystąpić w kampanii Komorowskiego jako ktoś w rodzaju wiceprezydenta, a Komorowski powinien prowadzić tę kampanię jako kandydat całej koalicji już w pierwszej turze, to się obu panom politycznie opłaci) ponownego pokonania PiS-u w elektoracie rolniczym. Wówczas bowiem zarządzana przez Kaczyńskiego i Rydzyka populistyczna rewolucja wsi przeciw miastom, prowincji przeciw metropoliom, okaże się dla tradycjonalistycznej prawicy długim marszem donikąd.
Ta rewolucja wsi przeciw miastom, prowincji przeciw metropoliom, bazowała na realnych niesprawiedliwościach polskiej transformacji. Tyle że tak jak kiedyś antysemityzm był marksizmem dla głupców, dziś marksizmem dla głupców jest prawicowy populizm Kaczyńskiego, Rydzyka, Gowina i Ziobry. Natomiast PSL, przy wszystkich swoich wadach, reprezentuje jednak modernizacyjne, wyemancypowane (także spod bezpośredniej władzy proboszczów, choć oportunistycznie niechcące z tymi proboszczami otwartego konfliktu, bo uważające, nie bez racji, że by go dzisiaj nie przeżyły) elity wiejskie. PSL jest faktycznie proeuropejskie, choćby dlatego, że obsługuje gigantyczne, trafiające do rolników i w otoczenie rolnictwa fundusze unijne. I nawet jeśli radiomaryjni proboszczowie i radiomaryjni biskupi nazwą Brukselę Szatanem, to ani PSL-owcy w to nie wierzą, ani ci rolnicy czy ludzie z bezpośredniego zaplecza polskiego rolnictwa, których PSL politycznie reprezentuje.
Oczywiście jest w tym wszystkim PSL-owska renta władzy, są agencje, korupcja, nepotyzm. Tu jednak standardy PSL-u w niczym nie różnią się od standardów PO, od standardów PiS-u z Wołomina czy od standardów Marka Lasoty z IPN-u, który jako drobną wziątkę towarzyszącą swemu przejściu z PO do PiS-u wziął od Andrzeja Dudy stanowiska asystentek europosła dla dwóch swoich córek-studentek (bo utalentowane). Ten typ używania UE i szerzej – polityki europejskiej – do prywatnych biznesów nie różni Lasoty od Hofmana, chyba że na gorsze. Mam nadzieję, że nie wszyscy historycy z IPN-u są tacy, ale moralizowanie na temat przeszłości wspomagające załatwianie drobnych biznesików i karierek w teraźniejszości to niestety pokusa prawie nie do odparcia.
Na tym tle standardy PSL-u nie są ani niższe, ani wyższe od standardów reszty polskiej klasy politycznej, podczas gdy społeczna i polityczna funkcja ludowców stała się kluczowa. Mogą utrudnić albo nawet uniemożliwić PiS-owi przejęcie władzy w Polsce, a nawet jeszcze więcej – mogą utrudnić trwałe zakorzenienie się na wsi najbardziej patologicznej kulturowej prawicy.
Jeśli chodzi o Platformę Obywatelską, to zgodzę się udawać, że Ewa Kopacz jest mocną liderką, a nawet zgodzę się udawać, że rozumiem, co ona mówi i co jej Michał Kamiński napisał. Ale zgodzę się na to wyłącznie pod jednym warunkiem: jeśli Platforma Obywatelska wystąpi z jakimkolwiek spójnym projektem – wcale nie radykalnym, choćby najbardziej realistycznym – wyraźnie zaadresowanym do nowego polskiego mieszczaństwa, do tej jego części, która chce być wolna, która nie chce żyć pod władzą abp. Gądeckiego, nawet zachwalanego jako umiarkowany hierarcha przez Dominikę Wielowieyską.
To nie jest mieszczaństwo antychrześcijańskie, to nie jest nawet mieszczaństwo jakoś radykalnie antyklerykalne. A jednak odrzuciło ofertę trzech panów G (Grobelnego, Gądeckiego, Gowina). I wybrało prezydenta Poznania z Platformy. Nawet jeśli na szczeblu centralno-telewizyjnym ta sama Platforma uparcie usiłuje ich obsługiwać czwartym panem G, czyli Romanem Giertychem. Zamiast odwołać się do tego, co jest w jej własnym elektoracie najlepsze. Do twardego tropizmu nowego polskiego mieszczaństwa na wolność, na świeckość i na Europę.
Dziś Platforma propozycji dla tego nowego polskiego emancypującego się mieszczaństwa nie ma żadnej. Pozostaje nadal wyłącznie partią negatywnego, antypisowskiego, antyprawicowego wyboru dla ludzi, którzy żadnego innego wyboru nie widzą. Tak dalej się nie da.
Demobilizacja elektoratu PO będzie narastać. I albo Platforma stanie się faktycznie polskim odpowiednikiem amerykańskich demokratów, w ich starciu z prawicową społeczną i kulturową rekonkwistą Tea Party, albo oberwie w kolejnych wyborach tak mocno, że nawet PSL tych strat nie zbuforuje.
Jeśli chodzi o wszystko, co znalazło się na lewo od PO-PiS-u, to w przeciwieństwie do Macieja Gduli uważam, że 2,4 procent głosów Erbel i Zielonych w Warszawie nie wystarczy, nawet jako początek (zresztą, ile już było takich początków). Będzie to miało sens wyłącznie, jeśli zostanie dodane (nie o algebrę mi chodzi, ale o polityczną organizację) do zwycięstwa wyborczego Matyjaszczyka w Częstochowie; do zwycięstwa wyborczego Biedronia w Słupsku; do zwycięstwa w Wadowicach (tych Wadowicach) związanego z Twoim Ruchem Mateusza Klinowskiego, zwolennika depenalizacji narkotyków miękkich; do 46 procent osiągniętych przez Agnieszkę Łuczak w drugiej turze wyborów prezydenta Tomaszowa Mazowieckiego (reprezentantka Kongresu Kobiet, kandydatka Twojego Ruchu w wyborach do europarlamentu, niepokorna lokalna dziennikarka „zdemaskowana” jako lesbijka przez miejscową parafialną prawicę, co nie przeszkodziło jej wejść do drugiej tury i prawie ją wygrać). Itp. itd.
W 2011 roku elektorat na lewo od PO-PiS-u, ten ustrukturowany w SLD i RP (przypomnijmy, że Zieloni i przedstawiciele mniejszości startowali wówczas z list SLD albo Ruchu Palikota), to było prawie 20 procent głosów. Donald Tusk, uprzedzając ten narastający wówczas nacisk z lewej flanki, zaimportował w rejon zbliżony do PO Borowskiego, Rosatiego, Arłukowicza, Piniora… Potem zaczęły się jednak importy z prawicy (Giertych, Kamiński, Szeremietiew…), bo elektorat centrolewu przestał być efektywnie politycznie reprezentowany. A Donald Tusk przestał się go bać i go obsługiwać. Ale ten elektorat wciąż jest. To gigantyczny i efektywny kontratak prawicy i Kościoła, a także błędy polityczne Millera i Palikota doprowadziły do jego demobilizacji. Choć na usprawiedliwienie Millera trzeba powiedzieć, że nawet dziś, kiedy on sam stał się zakładnikiem słabego wyniku SLD do sejmików wojewódzkich i został rozegrany przez Kaczyńskiego, to i tak Napieralski czy Gawkowski są od niego politycznie mniej energiczni, mniej rozgarnięci, dużo łatwiej mogliby się stać zabawką Kaczyńskiego. Już przy Smoleńsku się wahali, czy nie stać się zabawką Kaczyńskiego. A przy „sfałszowanych wyborach” nawet się nie wahają, chcą nią zostać jak najszybciej, mając nadzieję na ochłapy władzy.
Matyjaszczyk sam ciężko i ryzykownie zapracował na swoje zwycięstwo w Częstochowie, robiąc żmudnie politykę świecką, politykę społeczną, finansując nawet in vitro pod ogniem dział z jasnogórskiego klasztoru. Wielu mniej utalentowanych i bardziej leniwych od Matyjaszczyka działaczy Sojuszu ma jednak nadzieję, że dostanie władzę z rąk Kaczyńskiego na trupie Platformy. Jakże się mylą. Miller do nich nie należy, nawet dziś, kiedy znowu walczy o podstawowe polityczne przeżycie. Właśnie dlatego nie uważam go za najgorsze, co się mogło Sojuszowi przydarzyć.
Z kolei Palikot błędy popełnia liczne, jednak nie byłoby Biedronia jako prezydenta Słupska, gdyby wcześniej Palikot nie zaryzykował i nie uczynił go celebrytą ogólnopolskiej polityki. Co wymagało od niego większego nawet wysiłku i ryzyka niż antyklerykalizm, bo „drobnomieszczańska samoobrona”, którą Palikot politycznie starał się zorganizować, była i pozostała wobec homoseksualistów nieufna, o ile nie gorzej.
Przepraszam, że tak mało jest w tym felietonie o polityce faktycznie samorządowej. Ale żyję w mieście, które jak na polskie standardy (PKW, Smoleńsk, dziadowskie państwo Platformy i jeszcze bardziej dziadowska opozycja PiS-u) rozwija się zupełnie nieźle. Cieszy mnie w tym mieście każdy nowy rower do wynajęcia i każda ścieżka rowerowa, żeby tym rowerem jeździć. Cieszy mnie w nim każdy kilometr obwodnicy pomagającej mi uciec z tego miasta, gdy mam na to ochotę. Cieszy mnie każdy drapacz chmur w miejsce postpeerelowskich ruin; każda stacja metra; każdy mall w miejsce rdzewiejącego PRL-owskiego supermarketu z blachy falistej; każdy stadion narodowy w miejsce „jarmarku Europa”; każdy bar mleczny, jeśli zamiast być wyłącznie logiem PRL-owskiej nostalgii (nienawidziłem brudnych, zaszczanych, zdychających PRL-owskich barów mlecznych, bo musiałem w nich jeść przez całą dekadę lat osiemdziesiątych), staje się miejscem dla ludzi, którzy zamiast logo szukają taniego jedzenia w czystym i bezpiecznym miejscu.
Niemieccy Zieloni zmienili niemiecką politykę bardzo głęboko, nawet jeśli sami na tym nie skorzystali. Joanna Erbel zmieniła politykę miejską Hanny Gronkiewicz-Waltz, nawet jeśli sama na tym nie skorzystała. Reszta jest populizmem, który nie jest moją bajką. Ani ten UKiP-u, Frontu Narodowego i Jobbiku, ani ten Podemos, Syrizy i Die Linke. Inaczej musiałbym uznać – tak jak „antysystemowa” lewica europejska – że w Kijowie rządzi faszystowska junta osadzona tam przez amerykańskich generałów, Putin i jego najemnicy w Donbasie są wyrazicielem emancypacyjnej woli ludu, a Grecja, Hiszpania i Niemcy powinny wystąpić z NATO, pozostawiając Europę i Ukrainę jeszcze bardziej bezbronnymi wobec wszystkich militarnych ryzyk globalizacji. To jednak, całe szczęście, nie jest linia Krytyki Politycznej. A ja nie lubię być schizofrenikiem.
Słabość dzisiejszego chadecko-socjaldemokratycznego europejskiego Weimaru nadal mnie martwi, a w niektóre dni przygniata mnie nawet do ziemi (wtedy zawalam pisanie felietonów i przeprowadzanie wywiadów, ale potem wychodzę z tego bez użycia piguł). Tryumfy Podemos, UKiP-u, Syrizy, Frontu Narodowego i Die Linke, zamiast budzić we mnie entuzjazm, przypominają mi raczej lata 30. ubiegłego wieku w Europie. Kiedy „antysystemowi” stalinowcy i „antysystemowi” faszyści ganiali się z kastetami i rewolwerami po ulicach europejskich miast, a chadecja i socjaldemokracja słabły wraz ze wszystkimi siłami społecznego i mieszczańskiego centrum. Jaki był finał tej zabawy, też niestety pamiętam. Na pewno nie było nim „stworzenie europejskiej polityki skutecznie broniącej społeczeństwa przed dyktatem rynków”.
Ja zatem stoję przy chadecko-socjaldemokratycznym Weimarze, bo inaczej nie mogę. Opłakuję jego słabości, pokładam nadzieję w jego próbach przejścia do ofensywy, na przykład w planie Junckera. Dlatego zresztą Donald Tusk nie jest moim faworytem w polityce europejskiej, bo jest nim właśnie Jean-Claude Juncker i jego socjaldemokratyczni sojusznicy. Tusk, jak na razie, pozostawił po sobie w Polsce trupa Platformy Obywatelskiej złożonego z Andrzeja Biernata, Jacka Protasiewicza i innych podobnych. A Ewie Kopacz pozostawił w spadku jako doradców, nauczycieli i adwokatów Michała Kamińskiego i Romana Giertycha. Po drodze Donald Tusk mocno jeszcze uszkodził wiarę i optymizm historiozoficzny Sienkiewicza i Sikorskiego (wierzę, że oni naprawdę je mieli, choćby odrobinę, zanim dostali się w łapy Donalda i zostali ze swego historiozoficznego optymizmu zupełnie wyprani).
Mam oczywiście jakąś drobną nadzieję, że „uwolniwszy się od polskości” (parafraza, źródło oczywiste), Donald Tusk potrafi zrozumieć, także dla dobra Polski, że Unia Europejska jest wizją, jest projektem. Że jest nierozstrzygalnym Pascalowskim zakładem postawionym na zdolność etycznego samorozwoju ludzkości. Choćby ten projekt był najbardziej ostrożny i realistyczny, choćby był długim marszem odbywającym się w tempie milimetra na jedno stulecie, ani Donald Tusk, jakiego znamy z późnej Platformy, ani polski makiawelizm-underwoodyzm za trzy grosze do zarządzania tym projektem w ogóle się nie nadają. Ale może jest jakiś inny Tusk, który się przed polskością w jej obecnym stanie musiał się ukrywać, szczególnie od kiedy z hanzeatyckiego Gdańska przeniósł się do Kongresówki, który musiał się ukrywać przed polskim Kościołem w jego obecnym stanie, przed polską substancję w jej obecnym stanie. I ten Donald Tusk gdański i hanzeatycki wyjdzie w Brukseli z ukrycia.
Nawet jednak w Polsce Tusk był zbyt wielkim pesymistą, bo jak pokazały wybory w Poznaniu, wybory w Słupsku, wybory w Częstochowie, wybory w Wadowicach… istniało i wciąż istnieje polskie mieszczaństwo i drobnomieszczaństwo, które jednak marzy o emancypacji. Nie o jakichś antyklerykalnych szaleństwach, nie o sprawiedliwości społecznej (niestety), ale o zupełnie podstawowej suwerenności, wolności i rozwoju jednostek i całej warstwy społecznej.
Adwokatem tych ludzi nie będzie Roman Giertych, haseł dla nich nie napisze Michał Kamiński. Ta część nowego polskiego mieszczaństwa jest już dalej niż Platforma, którą pozostawił po sobie Donald Tusk.
Ich nadzieje są większe. Jeśli nie zaspokoi ich lub choćby nie wyartykułuje PO, mam nadzieję, że zdoła to zrobić ktoś inny.