Obejmując europejskie stanowisko, Tusk pozostawiłby dziś za sobą „ch..., d... i kamieni kupę”. A i „nowej Europie” czy „naszemu regionowi” nic po tym.
Hanna Gronkiewicz-Waltz postanowiła przestrzegać prawa i zwolniła Chazana z funkcji dyrektora formalnie świeckiego szpitala, który jego dyrektor zmieniał w placówkę wyznaniową. Postanowiła przestrzegać obowiązującego prawa, mimo że w tym wypadku przestrzeganie obowiązującego prawa konfliktuje ją z jednym z najsilniejszych w Polsce podmiotów – upolitycznionym i zideologizowanym Kościołem. A obawa przed takim konfliktem zwykle w Polsce sprawia, że od egzekwowania obowiązującego prawa trwale się odstępuje (patrz Komisja Majątkowa i jej konsekwencje, patrz abp. Wesołowski). Także Donald Tusk znów postanowił grać dwoma skrzydłami, a nie tylko Giertychem i Kamińskim, zatem pełnomocnikiem rządu ds. równego traktowania uczynił profesor Małgorzatę Fuszarę, w jego rozumieniu bardziej zresztą jako ważną postać Kongresu Kobiet, niż jako feministkę.
Rozumiejąc rozmaite zastrzeżenia nie ułatwiające szczerego entuzjazmu, zachęcałbym jednak lewicę i liberalne centrum do głośniejszego cieszenia się z tych zwycięstw, bo mogą być ostatnie. W kraju, gdzie prawica jednoczy się, żeby zdobyć władzę, a lewica jednoczy się, żeby przeżyć, jedynym oportunizmem rządzących bywa oportunizm wobec Kościoła i prawicy. Tym bardziej wyjątki od tej reguły powinny być odnotowane.
Kiedy Platforma postanowiła znów, nieco pod naciskiem sytuacji, delikatnie pomachać liberalnym skrzydełkiem –bo przerośnięte skrzydło „konserwatywne” da się już tylko wlec za sobą ciężko po ziemi – pojawiło się pytanie dość jednak istotne: czy Donald Tusk powinien zostać szefem Rady Europejskiej, jednego z trzech, obok Parlamentu Europejskiego i Komisji, najważniejszych ciał przesądzających o tym, czy Unia Europejska w ogóle istnieje i jaka jest jakość oraz intensywność tego istnienia?
Z punktu widzenia interesów Unii Europejskiej, której kolejna faza integracji – także politycznej i społecznej, a nie tylko ekonomicznej – nastąpi wokół euro albo nie nastąpi wcale, Tusk nie powinien być przewodniczącym Rady Europejskiej pod żadnym pozorem. A przynajmniej nie powinien pełnić tej funkcji, jeśli uprawiałby w Brukseli taką politykę, jaką od paru lat uprawia w Warszawie (nie od zawsze, ale od kiedy zrozumiał, że Polska jest dzisiaj krajem prawicowo-katolickim i także w obszarze polityki europejskiej należy się do tego stosować). Jeśli zachowywałby się w Brukseli tak, jak się zachowuje w Warszawie – w sprawie euro, Unii Bankowej, opodatkowania toksycznych operacji finansowych, Karty Praw Podstawowych itp. – będzie w Unii Europejskiej kolejnym „realistycznym hamulcowym”. Zabijającym projekt i wizję instytucji nie będącej nigdy jedynie instytucją politycznego realizmu, gdyż jej ojcowie założyciele rozumieli, że realizm w polityce jest tylko ważnym instrumentem osiągania celów, ale nigdy celem.
Oczywiście, Tusk uwolniony od polskości jako przyduchy, jako patologii, jako nienormalności (którymi Polska nie jest w sposób konieczny, „ze swej natury”, ale którymi bywa często, na przykład jest nimi dzisiaj we wszystkich wymiarach innych niż modernizacja materialna w pewnych obszarach gospodarki i infrastruktury), mógłby się stać w Brukseli zupełnie innym politykiem. Przy całym swoim realizmie. Ale tego po prostu nie wiemy. Nie wiemy nic o jego planach, wizjach (nawet totalnie „przebudzeni” i „odczarowani” czasem je miewają), o tym, jak on myśli. Gdyż niekomunikowanie się z nikim stało się jeszcze jednym ważnym wymiarem jego metody politycznej. Siedzi w swojej norze nieufny wobec wszystkich, czasem tylko łypnie w TV swoim czujnym okiem, ale o swoich planach – nawet tych kluczowych dla polskiej polityki – nikomu nie mówi. Ani swoim towarzyszom partyjnym, ani koalicjantowi, ani społeczeństwu. Nawet kłamać mu się nie chce zbyt intensywnie – z emfazą, z jaką swoim ludziom kłamie Kaczyński, też nie zdradzając im zawartości wnętrza swojej głowy. Taka jest formuła sprawowania władzy w polskiej wersji liberalnej demokracji. Nieufność, łypanie i nic niemówienie. A już na pewno ani słowa prawdy, bo to tylko osłabia pozycję rządzących.
Skoro zatem nie wiem, jak mogłaby wyglądać polityka europejska Tuska w Brukseli, a wiem, jak wygląda jego polityka europejska w Warszawie, dla dobra Europy nie chciałbym go jako szefa Rady Europejskiej. A na kibolskie rozważania „Polak na ważnej funkcji”, „Polak papieżem” z mojej strony nie liczcie.
Szczególnie od kiedy zrozumiałem, że akurat „papież biaało-czerwoony!” mnie samemu dostarczył może kiedyś, przez jakiś czas, wąsko tożsamościowej pokoleniowej rozrywki (ech, te zabawy z lat 80-tych), ale akurat Kościół powszechny uczynił znacznie mniej chrześcijańskim (zarodek i zygota, czyli władza Kościoła, ważniejsze od wolności, podmiotowości, szczęścia człowieka, na przykład kobiety, nawet Maria Magdalena będzie musiała urodzić, zadbają o to ks. Oko i minister Królikowski, a Jezusa, jak się sprzeciwi, znów się ukrzyżuje).
Nie byłby też Tusk jako szef Rady Europejskiej żadnym naturalnym liderem „nowej Europy” czy „naszego regionu” (tym bardziej nie byłby nim Jarosław Kaczyński, odgrywający na użytek prawicowego elektoratu histeryczną pseudoimperialną psychodramę „dziadowskiego państwa, które powinno uprawiać jagiellońską politykę wschodnią” – cyt. za Joachim Brudziński). Żadnego regionu, żadnej „nowej Europy” jako podmiotu politycznego w UE, choćby najbardziej luźnego, nie ma. Kraje bałtyckie, Słowacja, Czechy – albo weszły do euro, albo podjęły decyzję o wejściu, albo zmieniają właśnie politykę, żeby taką decyzję móc podjąć. Bułgaria i Rumunia też by chciały, ale sytuacja im jeszcze na to nie pozwala. Pozostają do „reprezentowania przez Polskę” Węgry, które same reprezentują siebie na dobre i złe, więc takie ambicje – obojętnie, Tuska czy Kaczyńskiego –tylko by je mogły rozśmieszyć.
Tożsamość regionalna jest mitem, którego Kaczyński używa do mobilizowania własnego elektoratu niezwykle skutecznie, nawet jeśli w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości, więc i Tusk się nauczył. W międzywojniu, kiedy wilsonowska zasada dowartościowania małych i średnich nacjonalizmów zakończyła się piekłem, też zamiast wzajemnej solidarności mieliśmy w naszym regionie wzajemną nienawiść, jako narzędzia której Polacy (Zaolzie) i Węgrzy (przez całą wojnę) wykorzystywali nawet Hitlera, a inne kraje regionu próbowały na zmianę wykorzystywać Hitlera i Stalina, co sprawiło, że zostały w końcu przez Hitlera i Stalina pożarte.
Jeszcze raz zatem powtórzę, że wolałbym – z punktu widzenia wzmocnienia i przetrwania UE jako gwarancji wzmocnienia i przetrwania Polski – żeby w strukturach Unii „nasz region” reprezentował jakiś polityk, który euro ośmielił się przyjąć, więc nie tylko rozumie wartość głębszej integracji europejskiej (Tusk też ją rozumie, tylko mówić o tym nie chce, przynajmniej od kiedy zrozumiał, że mówienie o tym w Polsce wiąże się z politycznym ryzykiem), ale potrafił stworzyć wokół tej kwestii w swoich własnych krajach efektywny konsensus polityczny.
Oczywiście, głębsza integracja Unii wokół strefy euro jeszcze bardziej obnaży fakt pozostawania Polski poza rdzeniem UE: na jej peryferiach, na nowej ziemi niczyjej, w nowej strefie buforowej (nie korzystamy z położenia i sytuacji Wielkiej Brytanii ani nawet Danii, więc jak ktoś uczyni takie porównanie, pamiętajcie, że albo jest głupcem, albo świadomym manipulatorem).
Porozmawiajmy jeszcze o polskim wymiarze potencjalnej nominacji Tuska. W końcu, wielu polityków i publicystów usiłuje właśnie w ten sposób Tuska z Polski wyeksportować. Gdyby Tusk pozostawiał za sobą podmiotową liberalną partię, wzmocnienie takiej podmiotowej partii europejską funkcją jej byłego lidera stałoby się skutecznym narzędziem utrudniającym eurosceptycznej i antyliberalnej prawicy przejęcie w Polsce władzy.
Jednak Tusk pozostawiłby dziś za sobą „ch…, d… i kamieni kupę”. Niekoniecznie nawet w wymiarze państwowym i gospodarczym, ale w wymiarze partyjnym na pewno.
Pozostawiłby za sobą partię Ewy Kopacz, Protasiewicza, Biernata…, a więc polityków i polityczki, od których, nawet w nieobfitującej w osobowości polityce polskiej, trudno znaleźć postacie mniej efektywne, mniej charyzmatyczne, mniej zniechęcające do zaangażowania się w polską politykę, choćby jako wyborca.
Ponieważ ludzie, na których stawia Tusk w Platformie Obywatelskiej to jego wytwory, żyjące tylko życiem, jakiego on im udzielił, wobec tego Tusk musiałby rozciągnąć specyficznie polską formułę władzy wodzowskiej, jednoosobowej, z samej tylko Warszawy, gdzie ta formuła już i tak osiągała granice swej efektywności, na Warszawę i Brukselę. Co jeszcze bardziej obniżyłoby jego efektywność rządzenia w obu tych stolicach.
Jest pomysł z importem do Platformy Dutkiewicza, prezydenta Wrocławia. On też jest politykiem reprezentującym nowe polskie mieszczaństwo w jego obecnej, nie najlepszej fazie. On też jest politykiem, który nauczył się oportunizmu wobec prawicy i mediów w ich najbardziej patologicznej formie. Wzywając ostatnio od odstąpienia od wymierzenia – i tak symblicznej zresztą – kary narodowcom, którzy atakowali Baumana w czasie wykładu na uniwersytecie. Czyniąc to w dodatku w odpowiedzi na „apel Maksa Kolonko” (w porównaniu do „Maksa mówiącego, jak jest” nawet „Gazeta Polska Codziennie” to coś w rodzaju „New York Timesa” czy „Washington Post”, a „W sieci” i „Do rzeczy” to nieomalże „The Economist”), przekroczył granicę tego oportunizmu, której Donald Tusk jednak do tej pory jeszcze nie przekroczył, nawet żonglując Romanem Giertychem i Michałem Kamińskim.
Po przeanalizowaniu różnych „za” i „przeciw” wyszło mi zatem, że Donalda Tuska wolałbym mieć w kraju. Szczególnie w takim kraju, w którym prawica jednoczy się, żeby przejąć władzę, a centrolewica jednoczy się, żeby przeżyć.