Tusk całkowicie odsłania lewe i liberalne skrzydło, bo mu wychodzi z rachunków, że nie ma w Polsce żadnego elektoratu, który zmobilizuje się, aby walczyć o świeckość państwa
Ślub kościelny Donalda Tuska w apogeum kampanii wyborczej 2005 roku to chwyt, który wielu polskich polityków powtarzało, powtarza i powtarzać będzie. Tak długo, dopóki dla dziwacznej narodowo-religijnej ideologii słynnego demografa ks. Dariusza Oko, która w polskim Kościele katolickim zastąpiła chrześcijaństwo, a w polskim państwie zastępuje ostatnie resztki świeckości, nie ma wystarczającej równowagi w postaci innych światopoglądów, w tym także chrześcijaństwa.
Tak jak Tusk miał swoje alchemiczne wesele, które jednak nie dało mu wówczas politycznego złota, jakim jest władza, także Kaczyński ma swoje zabawy Markiem Jurkiem, którego raz wyrzuca, a raz podnosi, żeby go użyć (z kolei Jurek ma przekonanie, że to on używa Kaczyńskiego, sprawa faktycznie jest nierozstrzygnięta). Kaczyński ma też swoje zabawy z Konstytucją, którą raz przed wyznaniowością broni, a raz wyznaniowością próbuje nasycić, w zależności od bieżących politycznych potrzeb, które z żadną religijną wrażliwością nigdy nic wspólnego u niego nie miały.
Skoro takie gesty są jednak w Polsce powszechne, zamiast się na nie oburzać (albo niezależnie od oburzania się na nie) warto zrozumieć, co te gesty znaczą. Tym bardziej, jeśli są powtarzane tak konsekwentnie i intensywnie, jak w tej kampanii wyborczej przez premiera.
W tym konkretnym przypadku frakcja Schetyny, patrząc na dynamikę sondaży, założyła sobie, że jak Tusk przegra te wybory wyraźnie, co najmniej kilkoma, a może dziesięcioma punktami, będzie to sygnał, żeby wyjść z niezbyt głębokiego ukrycia i obciąć mu głowę. Ukraina była cudem, który się Tuskowi przydarzył. Dzięki Ukrainie Tusk znów mógł Polakom pokazać siebie naprzeciwko Kaczyńskiego, Sikorskiego naprzeciwko Waszczykowskiego, Sienkiewicza naprzeciwko Macierewicza, a to zawsze działa. Już sama tylko taka demonstracja, wykonana w apogeum jakiegokolwiek realnego kryzysu, a kryzys na Wschodzie jest bardzo realny, likwiduje przewagę sondażową Kaczyńskiego tak skutecznie, jak poprzednio uczynił to trotyl Gmyza w „Rzeczpospolitej”.
Paliwa ukraińskiego może jednak Tuskowi do zwycięstwa nie starczyć. Ukraińcy dzielni ludzie, ale w polskich PR-owych kampaniach oni i ich krew szybko się zużywają. Zatem trzeba dominujący prawicowy elektorat zdejmować PiS-owi innymi metodami, niż tylko „broniąc Polski przed Rosją” przy pomocy 150 rotacyjnych amerykańskich żołnierzy i PR-owego projektu „wspólnej europejskiej polityki energetycznej”, który jest niewygodny dla Niemiec tak samo, jak wcześniej dla Polski była niewygodna wspólna europejska polityka klimatyczna. Zatem go nie będzie, choć w kampanii wyborczej też się jakoś przyda.
Przyda się, ale nie wystarczy, zatem aby wygrać z Kaczyńskim lub przynajmniej odnieść nieznaczną porażkę łatwą do zrelatywizowania poprzez niską frekwencję, aby przeżyć, aby Schetyna, Komorowski i inni nie ożywili się w swoich politycznych pobielanych grobach i inkrustowanych pałacach i nie poderżnęli gardełka, Donald Tusk musiał sięgnąć do wszystkich innych chwytów prawicowych i parareligijnych. Nie dlatego, że wierzy. Właśnie dlatego, że w to wszystko nie wierzy, może tego używać aż tak bardzo swobodnie. Tak samo swobodnie jak Kaczyński przebierający się w ornat i cytujący „polskiego papieża”.
Dlatego Michał Kamiński znalazł się nowym sztandarze PO (zdziwiło to wielu w Platformie, bo zmiana barw jest tak drastyczna, jakby dziś w Kijowie tryzuba próbowano „wzmocnić” sierpem i młotem). Dlatego Michał Królikowski pozostaje wiceministrem sprawiedliwości i dalej dłubie w Kodeksie Karnym i prawie powszechnym po to, aby on i jego Kościół mógł ewangelizować siłą powszechnego prawa także tych, którzy do tego partykularnego Kościoła nie należą albo słuchać go nie chcą. Podczas gdy Agnieszka Kozłowska-Rajewicz sama wysyła się z rządu do Brukseli, zabierając ze sobą cały kontrowersyjny bagaż „genderu”, aby ułatwić Tuskowi to dociskanie Kaczyńskiego do prawej ściany polskiej polityki. Do tego jeszcze żałosna próba narzucenia Sejmowi – a więc także posłom liberalnym i lewicowym będącym w tym Sejmie reprezentantami lewicowych i liberalnych wyborców – „aklamacji” wychwalającej Romana Dmowskiego, a później „aklamacji” każącej „wszystkim Polakom” („wszyscy” są tutaj pojęciem kluczowym) kontynuację i pogłębianie dzieła Jana Pawła II.
Zwieńczeniem tego dociskania przez Tuska Kaczyńskiego do prawej ściany polskiej polityki będzie audiencja premiera u papieża w ostatnich dniach kampanii wyborczej. Kwaśniewski wskoczył kiedyś do papamobile w Polsce dla potrzeb kampanii prezydenckiej, czemu mielibyśmy się oburzać na Tuska wskakującego do rezydencji papieża w Watykanie dla potrzeb kampanii europarlamentarnej? Znów, zamiast oburzenia (albo wraz z oburzeniem), proponuję chwilę zastanowienia. Dlaczego to wszystko jest gra tylko do jednej bramki? Dlaczego Tusk z taką swobodą odsłania lewe i liberalne skrzydło, jakby mu wychodziło z rachunków, że żadnego liberalnego i lewicowego elektoratu w Polsce nie ma? A nawet gdyby był, to wojna Millera z Palikotem ten problem mu rozwiązuje na wieki. A nawet jak któryś tę wojnę politycznie przeżyje, to mu Tusk zaproponuje koalicję, jeśli PSL do rządzenia już nie wystarczy.
Tusk całkowicie odsłania lewe i liberalne skrzydło, bo mu wychodzi z rachunków, że nie ma w Polsce żadnego elektoratu, który zmobilizuje się, aby walczyć o świeckość państwa lub chociaż o ocalenie w swoim własnym katolickim Kościele resztek chrześcijaństwa.
Jeśli jednak w tej sytuacji żaden elektorat liberalny, lewicowy, świecki lub choćby chrześcijański w tych ani kolejnych wyborach faktycznie się nie ujawni, choćby nawet musiał głosować na polityków i polityczki, do których nie ma absolutnego zaufania (moim zdaniem polityka to nie jest najlepsze miejsce na poszukiwanie absolutu), wówczas piłka i zawodnicy pozostaną głęboko na prawej stronie boiska, ścigając się coraz bardziej w cynizmie, a za plecami mając autentycznych fanatyków, coraz głośniej dyszących.
Trudno się dziwić, że w tej atmosferze także polski Kościół osuwa się coraz niżej sądząc, że coraz wyżej się wznosi. Abp. Gądecki proponuje, aby Kościół stał się po prostu duszą polskiego państwa, wyrzucając do śmieci wiele lat pracy nad sensownym rozdzieleniem Kościoła i państwa w Europie, które pozwoliło na znacznych obszarach naszego kontynentu odejść od palenia przez Kościół kacerzy i bezbożników oraz ścinania przez laickich rewolucjonistów biskupów i księży. Kardynał Nycz dodaje, że „nikt nie ma prawa uciszać Kościoła”. A ponieważ nikt dziś w Polsce Kościoła nie ucisza, ponieważ to Kościół w Polsce gada tysiącami paszcz i paroma zaledwie w miarę ludzkimi ustami, ponieważ to Kościół w Polsce ucisza, wyklucza, pacyfikuje ludzi, instytucje, a nawet reklamy LOT-u, wobec tego słowa, że „nikt nie ma prawa uciszać Kościoła” można rozumieć wyłącznie w ten sposób, że nikt nie ma prawa odsuwać Kościoła i jego ludzi od kształtowania świeckiego prawa i państwa. Świeckiego prawa, które przecież jest prawem powszechnym. W przeciwieństwie do katolickiego Kościoła, który mimo swojej orwellowskiej nazwy jest w istocie kościołem partykularnym. Tymczasem świeckiemu prawu, jako prawu naprawdę powszechnemu, podlegają poza katolikami także ludzie, którzy nie mają żadnego powodu słuchać biskupów, księdza Oko, Marka Jurka i Tomasza Terlikowskiego. Jednak partykularna katolicka wyznaniowość jest im narzucana w postaci kształtowanego przez Kościół i jego ludzi prawa powszechnego.
„Co ci to przeszkadza?” – rzucił mi ostatnio na wizji pewien weteran Ligi Republikańskiej, formacji nawet nie liberalnej, ale swego czasu w życiowej praktyce ostro libertyńskiej, której pogrobowcy, ośmieleni powszechnym dziś w Polsce przyzwoleniem dla cynicznego korzystania z katolicyzmu, też postanowili ujeżdżać Kościół, bo to w dzisiejszej Polsce najskuteczniejszy koń pociągowy dla niezrealizowanych politycznych ambicji. „Mi to nie przeszkadza!” – dorzucił z dumą. A kiedy mu odpowiedziałem, „bo ty nie musisz dokonywać skrobanek w aborcyjnym podziemiu”, kwaśno się uśmiechnął i zamilkł, bo problem zna, widział ten problem wokół siebie, więc głupio mu przynajmniej tak do końca i publicznie kłamać. Ale ten „tożsamościowy dyskurs” (cyt. za „Klasa, rasa, płeć”) półżywego białego mężczyzny, któremu w świeckiej polityce nigdy nie wychodziło, więc teraz postanowił ujeżdżać Kościół, pozwala w tym kraju masom takich półżywych białych mężczyzn i chłopców cynicznie bawić się katolicyzmem wypędzając z polskiego Kościoła resztki ducha chrześcijaństwa.
A nad tym wszystkim unoszą się premier i lider opozycji modląc się bez wiary do bałwana, który ma ich obdarzyć realną świecką władzą.
A nad tym wszystkim unoszą się biskupi, którym ten bluźnierczy rytuał polityków realną świecką władzę już dał.