Nie potrafię jeszcze rozstrzygnąć, jak to robią liczni publicyści katoliccy i antyklerykalni, czy Franciszek będzie Breżniewem, Andropowem, Czernienką, Gorbaczowem, czy kimś zupełnie innym (Marksem? Fourierem?). Stalinem raczej nie będzie, bo to nie te czasy, na moim kontynencie i w moim kraju Kościół nie ma już takiej władzy wykonawczej, jak mu się zdarzało. Na razie informacje są sprzeczne, zarówno na temat intencji nowego papieża, jak też jego przeszłości. Jeździł metrem, zamiast dawać się wozić w lektyce. Nieźle, czyli raczej Gorbaczow albo przynajmniej późny Andropow (ten z lat 80., między Breżniewem i Czernienką, a nie ten, który tłumił powstanie na Węgrzech). Jeden z dwóch jezuitów, którzy mieli być przez niego zadenuncjowani i poddani torturom przez juntę, jak tysiące innych Argentyńczyków w tamtym czasie, ten który dożywa swoich dni w klasztorze jezuitów w Niemczech, nie mając chyba specjalnie wyboru, podpisał dokument odczytany następnie drewnianym głosem rzecznika Watykanu, z którego wynika, że Bergoglio nie tylko, że go nie zadenuncjował, ale pomagał, jak tylko mógł. Z kolei siostra nieżyjącego już drugiego torturowanego wówczas jezuity, która nie dożywa swoich dni w żadnym katolickim domu zakonnym, więc ma wybór, twierdzi, że jej brat do końca życia powtarzał, iż Bergoglio współpracował z juntą. Komu wierzyć, komu wierzyć… Metafizycy zawsze wiedzą, ja jednak należę do obozu umiarkowanych empirystów, więc nie mam pewności.
Ważne, a nawet niepokojące jest coś zupełnie innego. Nawet najbardziej „dobrzy ludzie” (cyt. zwyczajowo za Bertolt Brecht) dzisiejszego Kościoła, jak np. najbardziej medialny polski zakonnik o. Knabit z Tyńca, poza rzucaniem w eter błyskotliwych stwierdzeń w rodzaju „Argentyna dowaliła Włochom – jak w piłce nożnej”, powtarzają, zgodnie z prawdą, ale bez cienia etycznej świadomości tego, co mówią, że ze wszystkich władz argentyńskich, z którymi przyszły papież Franciszek miał do czynienia jako hierarcha argentyńskiego Kościoła, największe jego oburzenie budziły władze demokratyczne, a szczególnie władza obecnej prezydent Cristiny Kirchner. Legalizację przez nią małżeństw homoseksualnych nazwał publicznie „działaniem diabelskim” i wezwał do „boskiej wojny” z argentyńskim rządem. Niezależnie od tego, co robił albo czego nie robił prywatnie w czasach junty, publicznie nigdy takich określeń pod adresem generałów nie używał, ani do „boskiej wojny” przeciwko ich władzy nie wzywał. Choć byli wówczas w Argentynie księża, zakonnicy, a nawet biskupi, którzy takiego języka wobec junty używali, ale tak się jakoś złożyło, że z tego właśnie powodu wielu z nich rządów generałów nie przeżyło i w ostatnim konklawe nie mogło wziąć udziału ani jako wybierający, ani jako wybrani.
Jeśli jakaś instytucja religijna i ukształtowani przez nią ludzie uznają, że legalizacja małżeństw homoseksualnych jest większym „diabelstwem” niż zrzucanie ludzi z helikopterów do morza, tortury i masowe morderstwa (o ile za masowość uznamy w naszych czasach „około 10 000 ofiar”), warto się zastanowić, czy taki Kościół jest kościołem chrześcijańskim, czy wyłącznie Kościołem Wielkiego Inkwizytora trzymającym Jezusa przykutego do ściany w piwnicy. Carl Schmitt uważał, że Kościół katolicki nie jest Kościołem Chrystusa, lecz Kościołem Wielkiego Inkwizytora, ale właśnie i wyłącznie z tego powodu ów „jurysta Hitlera” (jak go nazywali złośliwcy) Kościół katolicki cenił.
Prałat Opus Dei bp Javier Echevarría, na wieść o wyborze papieżem jezuity (stosunki pomiędzy Zakonem, a Dziełem nie zawsze układały się idealnie w przeszłości) natychmiast wysłał do Franciszka list, w którym wyraża „pełną uległość osobie i posłudze Papieża, pewien że przekazuje też odczucie wszystkich wiernych Opus Dei”. W ten sposób w starożytnym Egipcie (tym, z którego Żydzi UCIEKLI w poszukiwaniu wolności i Boga) korespondowali kapłani Seta z kapłanami Ozyrysa, kiedy się dowiadywali, że ci drudzy uzyskali właśnie większe wpływy na dworze faraona i mogą spowodować, że kapłani Seta wylądują teraz en masse w wielkiej sadzawce ze specjalnie głodzonymi świętymi krokodylami. „Pełna uległość…” – to nie jest język Jezusa, który nigdy „pełnej uległości” nie okazał ani żadnemu człowiekowi, ani nawet do żadnemu bogu (za to go lubimy). A mówił też przecież, by go naśladować, w miarę możliwości. Ileż powstało przez wieki małych czarnych książeczek z „naśladowaniem Chrystusa” w tytule.
Czy Franciszek będzie naśladował samego siebie z czasów, kiedy był hierarchą Kościoła argentyńskiego, czy będzie naśladował Chrystusa? Czy jako papież też będzie uważał, że zrzucanie ludzi z helikopterów, tortury i masowe morderstwa to mniejszy grzech, mniej wymagające napiętnowania „diabelstwo” władzy świeckiej, niż legalizacja przez nią małżeństw homoseksualnych? Wolałbym, żeby nie. Taką też nadzieję wyraża w Dzienniku Opinii Krytyki Politycznej Stanisław Obirek, a na łamach „Spiegla” jeden z najwybitniejszych reprezentantów teologii wyzwolenia, wypchnięty z Kościoła przez poprzednich papieży były ksiądz Leonardo Boff. Jeśli tacy ludzie mają nadzieję, że Franciszek coś w Kościele zmieni na lepsze, ja byłbym małym inkwizytorem albo Terlikowskim, gdybym jej nie miał. Mam zatem nadzieję, tak jak wielu innych, choć niestety, tak jak wielu innych, nie mam żadnej pewności.
Dlaczego to dla mnie takie ważne? Bo żyję w Polsce, która po jednej stronie ma premiera codziennie ogłaszającego w mediach bezwarunkową aksjologiczną kapitulację świeckiego państwa w tym kraju. A po drugiej stronie mam Kościół (od paru dni kierowany przez papieża Franciszka), który codziennie ogłasza, że chce w tym kraju wszystkiego – szkoły, mediów, wpływu na stanowienie prawa, monopolu na kształtowanie przestrzeni publicznej. Premier mojego kraju przeczytał Hobbesa, ale chyba co drugą stronę, albo w ogóle tylko dwie. Hobbes uważał bowiem, że suweren nie może w rządzonym przez siebie państwie oddać silnym nieograniczonej władzy nad słabymi (ani w ekonomii, ani w świecie Ducha), bo wówczas powrócimy do przedpolitycznego stanu natury, w którym ludzie zamieniają się w bestie. Tymczasem nasz premier uznał, że jako suweren powinien oddać silnym, czego silni żądają (np. oddać im w posiadanie świecką szkołę albo kodeks pracy), a słabych może mieć „w głębokim poważaniu” i wyśmiewać ich tęsknoty za „salonową rewolucją” (cyt. za Donald Tusk). Natomiast on, jako suweren, powinien się zajmować w poniedziałki i środy szarpaniem za uszy Schetyny, we wtorki i czwartki Gowina, przeznaczając pozostałe dni tygodnia na szarpanie za uszy innych wybranych ministrów swego rządu i baronów partii.
W tej sytuacji jakość Kościoła jest – chcąc, nie chcąc – jakością świata, który będzie otaczał mnie i ludzi mi bliskich. Czy będzie to Kościół chrześcijański, czy antychrześcijański – staje się to dla mnie w tej sytuacji kwestią życia i śmierci. Przynajmniej tak długo, dopóki nikt nie zbuduje w tym kraju siły równej sile Kościoła, a o wektorze skierowanym przeciwnie. Nie antyreligijnie, ale w stronę stworzenia liberalnej przestrzeni i aksjologii świeckiej, w której katolicy, protestanci, ateiści, agnostycy, buddyści, a także hetero i homoseksualiści, a wreszcie (last but not least) pracodawcy i pracownicy – będą mieli te same prawa, będą równo traktowani przez państwo, urzędy i szkoły.