Jeden z czytelników portalu KP narzeka, że tyle dzieje się w Polsce społecznie, a publicyści KP tego nie dostrzegają. Ale co właściwie się dzieje, warto by to zbadać. Może związkowcy z NSZZ „Solidarność” blokując Sejm na półtorej godziny sprawili, że Polska znalazła się w przededniu stanu wojennego (jak słusznie szydził sobie Witold Mrozek i jak można by domniemywać po wezwaniu Lecha Wałęsy, żeby „spałować” związkowców)?
Moim zdaniem, związek wizerunkowo awanturę pod Sejmem przegrał, czego najlepszym dowodem nie wprost jest rezygnacja Kaczyńskiego z protestów w czasie Euro 2012, bo on też zauważył jako człowiek bystry, że w najnowszych sondażach PiS ma 25 procent, a protesty w czasie Euro 2012 popiera zaledwie 20. Chwilowy sukces blokady Sejmu wziął się wyłącznie z tego, że „samotny” (mój ulubiony cytat z melancholijnego wywiadu premiera dla Tomasza Lisa) Donald Tusk nawet już nie pamięta, że Sejm jest jakąś instytucją władzy (konkretnie, ustawodawczej) w tym kraju. Przecież Schetynę zesłał nie „do instytucji władzy”, ale do cyrku, więc i ryzykować własnego wizerunku, aby Schetynę i cyrk „odblokować”, premier nie miał najmniejszego zamiaru. Zatem minister Cichocki nie stworzył nawet jednego przejścia na tyłach budynku dla posłanek i posłów, przy użyciu nawet jednego plutonu policji państwowej (co z ulgą przyjąłby nawet Duda), bo Sejm to nie jest przecież Kancelaria Premiera (jedyne miejsce realnej władzy w Polsce, też zresztą do rządzenia nieużywane). Ciekawe jednak, czy premier zachowałby się tak samo powściągliwie, gdyby to na drzwiach jego kancelarii zawisły łańcuchy i kłódki, a kijem był od płotu odpędzany Tomasz Arabski?
A może „tyle się społecznie dzieje”, bo PiS i Solidarna Polska wyrażają zachwyt dziarskością związkowych działaczy? Tyle że w europarlamencie ci sami politycy występują jako koalicjanci brytyjskich Torysów, Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa czy Ligi Północnej – ugrupowań, które związki zawodowe w swoich krajach traktują jako organizacje nieomal przestępcze, a prawo pracy uważają za socjalistyczny przeżytek. Nie tak dawno ci sami politycy, dziś przedstawiający się jako namiętni sojusznicy praw związkowych, doprowadzili do nieprzyjęcia przez Polskę europejskiej Karty Praw Podstawowych, w której istotne miejsce zajmują wynegocjowane przez ruch związkowy gwarancje przestrzegania prawa pracy oraz praw zapewniających znaczącą pozycję związków w europejskim ładzie społecznym. Jednak swoje prawdziwe poglądy warto czasami schować do kieszeni, szczególnie, kiedy gniew ludu ma się zamiar wykorzystać całkowicie cynicznie (Wipler związkowiec? Legutko związkowiec? Ujazdowski związkowiec? – a to coś nowego).
Związki zawodowe w Polsce nie są za silne, związki zawodowe są za słabe, a uczciwych politycznych sojuszników wciąż w naszym kraju nie mają. Polska będąca kolebką solidarnościowego mitu jest dziś najmniej uzwiązkowionym krajem w Europie. Do związków zawodowych należy w naszym kraju ok. 15 procent zatrudnionych, podczas gdy na całym naszym kontynencie przeciętna wynosi wciąż powyżej 50 proc. W państwach skandynawskich poziom uzwiązkowienia sięga 80 proc., a związki zawodowe są tam najpoważniejszym społecznym partnerem władzy, współzarządzając pieniędzmi i projektami chroniącymi pracowników przed bezrobociem, a także prowadząc na zlecenie państwa szkolenia zawodowe i programy przebranżowienia. Ale i w krajach „postkomunistycznych”, które nigdy nie zaznały solidarnościowego „karnawału”, poziom uzwiązkowienia przekracza 30 proc. Związki zawodowe w Czechach, na Węgrzech czy na Słowacji zachowały zatem ponad dwukrotnie większy potencjał w stosunku do tego, jaki udało się ocalić związkom zawodowym w Polsce.
W latach 90. nasze centrale związkowe wikłały się w politykę partyjną, ale na sposób głupi, nie używając – tak jak związane z socjaldemokracją czy chadecją centrale związkowe w krajach Europy Zachodniej – partii politycznych jako sojuszników w walce o prawa pracownicze, ale samemu stając się wygodnym narzędziem realizowania ambicji rozmaitych partyjnych liderów. Były czasy, kiedy OPZZ reagowało na każde skinienie liderów SLD, i były czasy – bardzo niedawne – kiedy przewodniczący NSZZ „Solidarność” Janusz Śniadek był zakochany w Jarosławie Kaczyńskim, a kierowaną przez siebie centralę związkową był gotów uczynić partyjną przybudówką PiS. Z tego punktu widzenia zmiana przewodniczącego NSZZ „Solidarność” ze Śniadka na Piotra Dudę była zmianą na lepsze. Nowy dynamiczny lider zaprawiony w czysto związkowych bojach prowadzonych przez kierowany przez niego wcześniej, wciąż najsilniejszy, śląsko-dąbrowski region związku, jest dla Solidarności szansą (jeśli mu oczywiście nerwy nie siądą do końca). Na zjeździe, na którym go wybrano, oświadczył: „nikt – ani politycy, ani dziennikarze – nie mogą nam mówić, jak mamy uprawiać politykę. To o nas politycy mają zabiegać”. Widać też było, że nie wystarcza mu historyczna legenda „Solidarności”, skoro w tym samym wystąpieniu dodał: „ze skutecznością w naszym związku jest różnie, za dużo czasu poświęcamy naszej wspaniałej historii, a ja bym chciał, aby była równowaga. Musimy być skuteczni bo młodzi ludzie nie zapisują się do nas ze względu na historię. Oni chcą być w skutecznym związku”.
Duda na pewno nie jest najgorszym, co się polskiemu ruchowi związkowemu mogło przydarzyć. Odziedziczył jednak związek-legendę w rzeczywistości bardzo słaby, a w dodatku z aparatem podmywanym przez Prawo i Sprawiedliwość i Solidarną Polskę, których realne poglądy społeczno-gospodarcze są – jak już sobie powiedzieliśmy – skrajnie antyzwiązkowe. A skąd się wzięły sceny przemocy pod Sejmem? Z tego mianowicie, że ruch związkowy okazał się zbyt słaby, aby skłonić Platformę Obywatelską do rzeczywistych negocjacji w kwestii pakietu ustaw osłonowych czy bardziej aktywnej postawy państwa na rynku pracy, gdzie mimo upowszechnienia się umów śmieciowych bezrobocie wciąż przekracza europejską, a nawet środkowoeuropejską przeciętną. Trzeba przyznać, że to co nie udało się związkom zawodowym, nie udało się też koalicyjnemu PSL czy Ruchowi Palikota, który w końcu poparł podniesienie wieku emerytalnego bez uzyskania istotniejszych ustępstw ze strony rządu.
Pozostaje mieć nadzieję, że przy aż takiej słabości związków zawodowych w Polsce oraz przy faktycznym nieistnieniu lub zablokowaniu naszej lewicy politycznej, to związkowcy we Francji i Niemczech, to lewica polityczna we Francji i Niemczech będą skutecznymi partnerami dla rządu Platformy. Wymuszając na technokratycznej biurokracji brukselskiej rozwiązania, które technokratyczna biurokracja brukselska wymusi na polskiej klasie politycznej. Ta ostatnia jest pasywna w każdej sprawie (nawet klauzuli sumienia dla katolickich aptekarzy mam nadzieję Sejm nie uchwali), więc i w tej ostatecznie się dostosuje, mimo całego swojego „thatcherowskiego” przechyłu. O ile oczywiście o wiele silniejsze związki zawodowe we Francji i Niemczech wygrają z wolnorynkową globalizacją (jak na razie idzie im średnio), bo to dzisiaj przeciwnik europejskich związków zawodowych istniejący bez porównania realniej, niż istnieją dumni postpolityczni przywódcy europejskich państw narodowych – wydmuszek globalizacji.