Od jakiegoś czasu czytam kąśliwe uwagi pod moim adresem w „Nowych Peryferiach”, których autor główny, Filip Białek, zarzuca mi niezrozumienie nowych reguł lewicowej gry. Jako osoba, która nie przyswoiła sobie nauk Immanuela Wallersteina, nowego proroka i odnowiciela marksizmu (istotnie, ktoś nazywający się Immanuel, czyli „Bóg-wśród-nas”, może uchodzić za proroka), padam ofiarą bezrefleksyjnych klisz modernizacyjnych, które posługują się starym kolonizacyjnym schematem: „centrum contra peryferia”. Podczas gdy centrum jest dla mnie brytyjski model demokracji parlamentarnej, Polska lokuje się na „dzikich polach”, od centrum oddalonych, dokąd nauki modernizacyjne docierają opóźnione i zniekształcone, jak owa kafkowska „wiadomość od cesarza”, która krąży po obrzeżach świata, by w końcu dotrzeć do swojego adresata, drogą mozolnego głuchego telefonu, już zupełnie niezrozumiała. Franz Kafka, pisarz skądinąd całkiem polityczny, miał poczucie trwania w bezmiejscu i bezczasie dalekich peryferiów, do których wieści ze środka świata docierały zawsze po niewczasie i absurdalnie zdeformowane. Kiedy obserwuję polskie dyskusje pro- i antymodernizacyjne mam dokładnie to samo wrażenie: kafkowskiej deformacji, w której język centrum brzmi jak język obcy, nieprzekładalny na swojskie kategorie tutejszości.
To nie jest tak, że nie przyswoiłam sobie nauk Wallersteina: ja się raczej z nimi nie zgadzam. Nie uważam, by kapitalizm był jednym wielkim złem, dążącym do niewolniczej eksploatacji całego globu (przynajmniej nie od zawsze); i nie uważam też, że zjawisko kolonizacji można sprowadzić wyłącznie do jego ekonomicznej bazy, czyli globalnej woli wyzysku. Jak zwykle w świecie ludzkim, rzeczy przybierają bardziej ambiwalentny i skomplikowany obrót i raczej należałoby zadać pytanie (Wallerstein je w istocie zadaje), czy kapitalizm, który na Zachodzie odegrał znaczną rolę emancypacyjną (co przyznaje nawet Marks), pełni też taką funkcję w krajach „kolonizowanych”, czyli tak zwanej wtórnej modernizacji. I tu znów odpowiedź nie jest prosta, bo choć Afryka, koronny dowód w antykapitalistycznym corpus delicti zgromadzonym przez Wallersteina, faktycznie zdaje się potwierdzać tezę o jednoznacznie eksploatacyjnym charakterze kapitalizmu, to jego oddziaływanie w Europie Wschodniej, Azji, a nawet Chinach (gdzie już powoli tworzą się związki zawodowe) okazuje się daleko bardziej ambiwalentne.
Dokładnie tak, jak twierdził Marks w Manifeście komunistycznym, którego pierwsza część stanowi w istocie wielką pochwałę modernizacyjnych mocy kapitalizmu: jednostki, wytrącone ze swoich tradycyjnych wspólnot, zmuszone są zmagać się z zupełnie nową zasadą pracy kontraktowej, dzięki której uczą się myśleć w kategoriach własnego interesu – i szukać nowych stowarzyszeń, tym razem już nie naturalnych i organicznych, w których ten interes znajdzie wyraz w formie zbiorowej. W ten sposób powstają klasy – od proletariatu po prekariat – czyli nowoczesne formuły identyfikacji, usuwające w cień dawne „magiczne” tożsamości, jak rasa czy naród. Także w Polsce kapitalizm robi Polakom dobrze, pozwalając im zapomnieć, że są tylko Polakami, a Polska jest zawsze najważniejsza. Odkrywając własny interes, Polacy mają wreszcie szansę stać się jednostkami – nawet jeśli proces ten nie jest piękny, jakby tego wymagała polska tradycja szlachecko-romantyczna, która na tego rodzaju emacypujące się indywidua ukuła obraźliwe miano „leminga”.
Nawet więc już nagi kapitalizm, czysto bazowy (jak w „kapitalizmie azjatyckim”), pełni funkcję emancypacyjną – a co dopiero kapitalizm, który „kolonizuje“ kraje feudalne z dodatkową pomocą swej liberalno-demokratycznej nadbudowy. W tym, co Francis Fukuyama nazwał „formułą końca historii” – czyli w połączeniu trzech doktryn: zasad wolnorynkowych, swobód liberalnych i praw człowieka – tkwi element misyjny, by nie powiedzieć wręcz: mesjański. Jak każda religia prozelityczna, w tym zwłaszcza chrześcijaństwo, którego zeświecczoną wersję stanowi, ta potrójna formuła końca historii także chce objąć cały świat i doprowadzić go do eschatologicznego finału. A to znaczy radykalnie zmienić reguły społecznej gry: wytrącić każdą jednostkę z jej pseudonaturalnej niszy, rozbić fałszywe społeczne całości, podważyć wszystkie lokalne tradycje – i zastąpić je jedną, uniwersalną kulturą, która nadpisze się na wszystkim, co lokalne i poszczególne, głęboko je przetrawiając.
Wszystko to, rzecz jasna, rzeczy znane i do znudzenia przerabiane na humanistycznych fakultetach: w Polsce, zanim jeszcze przyszła do nas nowoczesność w wymiarze realnym (czyli Fukuyamowy amalgamat kapitalizmu i demoliberalizmu), już każdy akademik wiedział, czym jest postmoderna, która wypowiedziała wojnę wszelkim misyjno-mesjańskim „wielkim narracjom”. Studia kolonizacyjne, które wyrosły z tego antymodernistycznego zwrotu, dołożyły się do krytyki nowoczesnego mesjanizmu, pozostawiając nas z nowymi etycznymi postulatami, które wydają się bliskie ekipie „Nowych Peryferiów”: Zerwać z misyjnością Zachodu! Zrelatywizować doktrynę praw człowieka! Docenić cywilizacyjny wkład „małych narracji”! Znieść normatywny podział na peryferia i centrum! I tak dalej. Znam te postulaty i wysłuchuję ich cierpliwie, ale niewiele dobrego mogę powiedzieć o ich praktycznych rezultatach, choć te niewątpliwie wypływają z dobrych chęci, by docenić i uszanować „twarz Innego”.
Wymienię tylko kilka przykładów. Pierwszy, to Salman Rushdie, straszliwe ziarnko soli w oku nowej lewicy, która w imię swoich antykolonizacyjnych ideałów gotowa była „uszanować” ową islamską inność w postaci fatwy rzuconej na niepokornego pisarza (w konsekwencji bronionego tylko przez Margaret Thatcher, ku wiecznemu wstydowi Johna Le Carre, który wtedy jako pisarz zaangażowany w antyimperialną krucjatę opowiedział się przeciw Rushdiemu). Drugi, to lekceważenie antykobiecych praktyk w dekolonizowanych krajach, z których wraz z kolonizatorami gwałtownie zaczęło się również wycofywać oświecenie: znam i taki przypadek w brytyjskiej akademii, gdzie gorący wyznawca antyimperializmu wygłosił publiczną obronę kobiecego obrzezania jako dozwolonej praktyki „odmiennej“, tym samym zamykając usta feministkom. A trzeci, bardziej z naszego podwórka, to wszelkie tak zwane „demokracje suwerenne“ w stylu Putina i Chaveza, które – tak w jak znanym powiedzonku dotyczącym Świętego Cesarstwa Rzymskiego (ani święte, ani cesarstwo, ani rzymskie) – nie są ani demokracjami, ani żadnymi dumnymi przejawami rzekomo ocalonej przez peryferia suwerenności.
Innymi słowy: konieczny jest powrót modernistycznej wielkiej narracji. O postmodernistycznej utopii wielkiego „odprężenia” mogę sobie czytać w rozmaitych publikacjach akademickich, które, jak wiadomo, żyją swoim własnym fotelowo-bibliotecznym życiem, ale nic z tego, co dzieje się w Polsce i na świecie, nie potwierdza ani tezy o zaniku modernizmu, ani też potrzeby takiego zaniku. Przeciwnie, moje doświadczenie – doświadczenie kobiety z kraju peryferyjnego, zatopionego w swojej lokalnej, dogłębnie nieemancypacyjnej narracji wspólnotowej – w ogóle nie koresponduje z niczym, co mogę wyczytać w namiętnie samobiczujących się filipikach campusowych dekolonizatorów, którzy kajają się przed światem, biorąc na siebie winy całego imperialnego Zachodu. Jako kobieta, która na dodatek chciała zostać jednostką (a nie tylko egzemplarzem gatunku, jakim na zawsze pozostanie „matka Polka”), mam tu, w Polsce, zdecydowany niedosyt zachodniego imperializmu. Jako „kamień odrzucony” jestem naturalną adresatką misyjno-mesjańskiego przesłania liberalnego, który, podobnie jak chrześcijaństwo przed nim, poszukuje w tradycyjnych wspólnotach „słabych ogniw“ po to, by je jeszcze bardziej rozchwiać, obdarzyć siłą i głosem, wyposażyć w możliwość protestu.
W Polsce, podobnie jak w krajach islamskich, takim odrzuconym kamieniem i słabym ogniwem jest kobieta – i to przez nią przetacza się główny front modernizacyjny. To kobietę, jeśli ta zacznie rozumować w kategoriach własnego jednostkowego interesu, najłatwiej jest nawrócić na liberalną wielką narrację – i dlatego też ona najbardziej cierpi jako główny wróg, namierzony przez tradycjonalistów. Dzisiejsza mizoginia prawicy na całym świecie (od Afganistanu, przez Polskę, po amerykańskie Południe) ma więc nowe, nie tylko tradycyjne, źródła: kobieta, która okazuje się czuła na dyskurs emancypacyjny, staje się główną podejrzaną w procesie, jaki prawica wytacza idei postępu. A za nią idą kolejne „słabe ogniwa”: geje, lesbijki, mniejszości etniczne, które w tradycyjnym modelu żyją zawsze w stanie cichego podporządkowania. To bardzo charakterystyczne, że dzisiejszy elektorat partii republikańskiej w USA stanowią już niemal wyłącznie starzejący się biali mężczyźni: młodzi, kolorowi oraz kobiety odpływają od niej szerokim strumieniem.
Jak już kiedyś tu pisałam: nie mam wiele zrozumienia dla dyskursów antykolonizacyjnych, które w krajach „nowych peryferiów” doskonale służą zwykle prawicy (vide polskie użycie Ewy Thompson, Zdzisława Krasnodębskiego i Andrzeja Zybertowicza). Lewica robi z nich zazwyczaj użytek czysto akademicki, popisując się radykalnym antykapitalizmem, pokazując tym samym, jak mało rozumie z tego, co tu dzieje się naprawdę. Pogrążona w swoim ideowym pięknoduchostwie nie pojmuje, czy raczej nie chce pojąć, racji „odrzuconych kamieni”, które domagają się dla siebie sprawiedliwszego porządku i nadzieję nań lokują wciąż w „imperialnej” i uparcie „eurocentrycznej” wielkiej narracji kapitalistyczno-liberalnego Zachodu. Jeśli nowa lewica spod antykolonialnych auspicjów „nowych peryferiów” zaproponuje mi lepszy język emancypacyjny, to go rozważę. Na razie jednak innego kandydata nie widzę.