Dokładnie to samo, co Kingę Dunin napawa dumą, mnie raczej niepokoi.
W krytyce mojego ostatniego felietonu Kinga Dunin zarzuca mi, że moja opinia na temat dzisiejszej lewicy jest niesprawiedliwa i krzywdząca. Że zamiast pochylić się nad dylematami wrażliwego lewicowego serca i wsłuchać się w głos „prawdziwej odwagi” Judith Butler, ja – jak zwykle przecież – tylko mącę, próbując pozbawić lewicę jedynego, co jej pozostało, czyli poczucia etycznego samozadowolenia. Jako przykład realnego dylematu, przed jakim staje dziś polski lewicowiec, mający w pamięci i prawa jednostki i prawa mniejszościowych wspólnot do podtrzymywania swoich tradycji, Kinga Dunin przytacza kwestię zamążpójścia nieletnich Romek. Czy lewicowiec powinien ulec presji swojej tradycji oświeceniowej i domagać się zakazu tego procederu – czy też krytycznie zdystansować się do imperialnych zakusów zachodniego rozumu i uznać prawa mniejszości do utrzymania swoich zwyczajów?
Rzeczywiście, różnica między nami polega na tym, że dla mnie kwestia ta nie jest dylematem: nieletnich Romek nie powinno się wydawać za mąż i żadne prawo zachodnie nie może takiego obyczaju tolerować. I żeby było jasne i by nikt nie posądził mnie tu o jakąś wybiórczą stronniczość: ubój rytualny także nie powinien mieć miejsca, bo nie pozwalają na to prawa zwierząt, które także wypączkowały z oświeceniowej wrażliwości (bo to też wrażliwość, a nie tylko zimne światło rozumu). Dokładnie to samo, co Kingę Dunin napawa dumą, mnie raczej niepokoi; to, co wedle niej świadczy o komplikacji subtelnego lewicowego serca, mnie wydaje się wyrazem pogubienia i zdezorientowanego pięknoduchostwa. Bardzo dobrze skomentował tę różnicę Tomasz Jarymowicz, którego głosy pod rozmaitymi felietonami w Dzienniku Opinii bardzo sobie cenię. Przywołując znaną książkę Wendy Brown pt. Regulating Aversion, w której hamletyzowanie nowej lewicy praktykowane jest na sposób wzorcowy, pisze: „W książce Brown są same takie ‘antynomie’, których ja bym jednak nie celebrował. Łatwo jest pisać z lotu ptaka, że liberalizm lewicowy to antynomie, które są takie fajne.” Pełna zgoda.
Fajne mogą się one wydawać tylko obserwatorowi z Marsa, ale już na pewno nie romskiej dziewczynce, która wolałaby raczej chodzić do szkoły niż służyć za młodocianą żonę, i nie muzułmańskiej lesbijce, która wolałaby raczej żyć w swoim „nienormatywnym” związku niż stać się ofiarą publicznego ukamienowania.
Rzecz jednak w czym innym, w czymś jeszcze poważniejszym. Kinga Dunin te właśnie dylematy wymienia jako konkretne praktyczne przykłady przepracowywania dialektyki oświecenia – tymczasem mnie wydaje się, że nie tędy droga. Nowa lewica wyrasta z długiej filozoficznej linii krytyki nowoczesności, do której należą Nietzsche i Heidegger; linii, która w swojej niechęci do wszelkiej modernizacji podważyła zasadność wszystkich jej narzędzi – kantowskiego prawa powszechnego, racjonalności, podmiotowości i humanistycznego skupienia na ludzkiej jednostce. Nie chcę tu robić żadnego wykładu na temat antynowoczesnych inspiracji Nowej Lewicy, ale fakt jest faktem: dzisiejsza wrażliwość lewicowego serca na wszystko to, co uciśnione, kieruje się naturalnie w stronę ofiar modernizacji – i tych wewnątrz cywilizacji zachodniej, i tych na zewnątrz niej, gdzie nowoczesność istotnie okazała się często tylko brutalną kolonizacją. Stąd też tyle konserwatywnego rozczulenia światami, które modernizacja ominęła: romskimi taborami; kniejami, przez które nie wiodą żadne autostrady (tych zielona lewica naprawdę nie lubi); a nawet muzułmańskimi wspólnotami, w których rzekomo rozkwita „islamski socjalizm” – słowem, wszystkim tym, czego oświecenie nigdy nie dotknęło. Ta sama nieoświecona dziewiczość szalenie pociągała w polskich sarmatach Nietzschego, który, jak wiadomo, tak dalece nie znosił swoich purytańskich Niemiec, że wystylizował się na „polskiego szlachcica czystej krwi”: włosy ściął na garnek i zapuścił sumiaste wąsiska. Dziś lewica smoleńska doznaje tej samej atrakcji, kiedy garnie się do ludowego „czucia i wiary”, które w pogardzie ma „szkiełko i oko” – i istotnie gotowe jest uwierzyć w dowolną brednię Macierewiczowych „ekspertów”, całkowicie odrzucając jako „nienaszą” bardziej racjonalną ekspertyzę komisji Millera.
I choć czasem zalicza się Dialektykę oświecenia Horkheimera i Adorna do tej właśnie linii, to jest to zupełne nieporozumienie (tym razem mam na myśli nie Kingę Dunin, ale Marka Siemka, który w posłowiu wyzywa frankfurcką spółkę autorską od najgorszych burzycieli rozumu). Naczelne hasło tej książki to „obrona oświecenia przed nim samym” – jednocześnie apologia i krytyka tradycji nowoczesności, jednakże rozegrana całkowicie w jej wnętrzu. Jest to więc krytyka wewnętrzna oświeceniowej modernizacji, zachowująca w stosunku do niej sporą dozę lojalności – podczas gdy impet krytyczny dzisiejszej lewicy idzie z zewnątrz, inspirowany zaprzysięgłymi wrogami oświecenia, Nietzschem i Heideggerem. Dla Horkheimera i Adorna natchnieniem w ich „krytyce lojalnej” są romantycy: formacja jednocześnie sceptyczna wobec odczarowujących strategii rozumu instrumentalnego, ale całkowicie oddana chwale pojedynczej podmiotowości, której nie oddałaby za żadne skarby nawet najbardziej sielankowemu przednowożytnemu kolektywowi (podobną inspiracją byli i dla mnie, kiedy pisałam Inną nowoczesność, myśląc nade wszystko o tak zwanym „romantycznym oświeceniu”). Kiedy zatem Adorno i Horkheimer postulują, by oświecenie przedarło się przed swoje sprzeczności, to widzą je przede wszystkim na linii: racjonalizacja kontra jednostka, albo automatyzm bezosobowego zarządzania ludzkimi zasobami kontra obietnica, złożona na progu nowoczesności, że każda jednostka będzie mogła stać się pełnym podmiotem. Autorów Dialektyki oświecenia trapi fakt, że oświecenie wyrodziło się w sztukę sprawnej administracji, zapominając o trudniejszej części swojego projektu, jakim miało być powszechne upodmiotowienie. To raczej jest tematem tytułowej dialektyki – tematem ważnym i dziś – a nie prawa tradycjonalnych wspólnot podlegających procesowi modernizacji.
Co wcale nie znaczy, że prawa ta nie są problemem. Brutalna modernizacja, niesiona na kolbach karabinów – nieważne, wojsk radzieckich czy amerykańskich – wywołuje zwykle efekt odwrotny do zamierzonego. Alergia na nowoczesność, która opanowała postkomunistyczny blok wschodni, strukturalnie odpowiada antymodernizacyjnej reakcji krajów arabskich, które wyrażają ją w powrocie do religijnego fundamentalizmu, czyli tak zwanej „zemście Boga” (czy raczej, jak twierdzi sam Gilles Kepel, nie tyle zemście, co rewiście – bo tytułowa revanche to ruch w brydżu, tu mający kontrować wistę oświecenia). Jednak pytanie, jakie się z tych wątpliwości wyłania, nie jest: CZY? – lecz JAK? Nie chodzi o to, by wątpić w samą zasadność oświecania, czyli ideę powszechnego upodmiotowienia, gdzie jednostka zawsze ma pierwszeństwo przed swoim kolektywem – ale jedynie o to, w jaki sposób robić to skutecznie, nie wywołując mściwej reakcji.
Nie chcę się tu wdawać w szczegółową analizę tego, „co powiedziała Judith Butler”; ograniczę się tylko do zacytowania – znów – Tomasza Jarymowicza, który podsumował jej postawę zgrabnie i trafnie jako playing in the hands of the conservatives, co w wolnym przekładzie a la Wołkow znaczyłoby: mimowolnie granie w orkiestrze neokonów. Mogę tylko wyobrazić sobie gniew i rozczarowanie setek muzułmańskich LGTB, kiedy Butler uświadamiała im, że ich narzekania na własne fundamentalistyczne wspólnoty religijne jedynie wzmagają antyimigranckie i islamofobiczne nastroje większości. Niewykluczone, że część z nich już nie pokłada nadziei dla siebie po stronie niemieckiej lewicy, lecz przepłynęła na stronę prawą, gotową „bronić oświecenia” ogniem i mieczem, bez żadnych dialektyk i dylematów. Przypomina mi się tu historia pewnej somalijskiej modelki i feministki, Ayaan Hirsi Ali, która jako jedna z pierwszych kobiet islamskich opowiedziała o praktyce kobiecego obrzezania, jakiego sama padła ofiarą, i na którą także, jak na Rushdiego, nałożono fatwę (Theo van Gogh, holenderski reżyser, który sfilmował jej opowieść, został zamordowany przez islamskich bojowników). Ali od kilku lat nie mieszka już w Holandii, którą opuściła – w gniewie i rozczarowaniu – po tym, jak nie mogła w żaden sposób dogadać się z holenderską lewicą, która rutynowo zarzucała jej islamofobię i ogólną niewrażliwość na prawa tradycyjnych wspólnot do obrony przed zachodnią kolonizacją. Jak wspomina, miała wrażenie, że dla holenderskich działaczy lewicy sama jest tylko ofiarą oświeceniowego imperializmu, nadmiernie przejętą jego ideałami, które w istocie nie istnieją, ponieważ stanowią tylko przykrywkę dla kolonialnych ambicji Zachodu.
I w rezultacie związała się z Niallem Fergusonem, jednym z najbardziej znanych anglosaskich neokonów, przy którym – jak twierdzi – czuje się przynajmniej „zrozumiana”.
Ja też raczej chciałabym, by lewica stała się na powrót bardziej „rozumiejąca” wobec tych wszystkich jednostkowych przypadków, usiłujących wyemancypować się z opresji tradycyjnych wspólnot – a nieco mniej współczująca wobec zagrożonych przez modernizację tradycji: bardziej liberalna, a mniej zauroczona wspólnotowym konserwatyzmem. Tymczasem mam wrażenie, że u dzisiejszej antynowoczesnej lewicy wektor współczucia przesuwa się zanadto w tę drugą stronę. Dla wielu młodych polskich radykałów czymś znacznie bardziej podniecającym jest próba przejęcia i zagospodarowania energii narodowej, jaką emanuje ludowa nacjonalistyczna prawica, niż zainteresowanie losem nieszczęsnych „lemingów”, którzy uciekają z tradycyjnych polskich wspólnot do wielkich miast, by zaznać choć odrobiny emancypacji. Ci jakoś młodych lewicowców nie interesują, bo rzekomo jedynie wspierają liberalne status quo. Tymczasem ich biografie to nierzadko wielkie dramaty emancypacyjne, przeżywane bez żadnego ideowego wsparcia. Może nie tak tragiczne, jak losy Hirsi Ali, ale przecież także godne naszej – liberalno-lewicowej – uwagi.