Publicyści zawzięcie debatują, czy Ukraińcy obudzili się na Białorusi, w Rosji czy raczej w Korei Północnej.
Dwa lata za zakłócenie porządku publicznego. Trzy lata za oszczerstwo czy ekstremizm. Trzy lata za zbieranie informacji o sędziach i funkcjonariuszach Berkutu. Sześć lat za blokowanie dostępu do budynków. Siedem lat za grożenie milicjantom i innym funkcjonariuszom. Od dziesięciu lat za udział w masowych rozruchach. Dwa lata bez samochodu i prawa jazdy za jazdę w kolumnie złożonej z ponad pięciu pojazdów. To wszystko – oraz wielu innych nowości, z których każda nadaje się na osobny felieton – uchwalone przez podniesienie rąk, których liczba w ciągu trzech sekund została określona jako 235 (chociaż zdjęcia z ukraińskiej Rady wskazują, że było ich nie więcej niż 130).
Aż roi się od określeń „dyktatura” w każdej relacji z tych wydarzeń w Radzie Najwyższej, w każdym właściwie tekście na temat Ukrainy. Publicyści zawzięcie debatują, czy Ukraińcy obudzili się na Białorusi, w Rosji czy może w Korei Północnej. Mało kto pamięta, że aby uchwalić i wdrożyć te wszystkie ustawy w prawie rosyjskim (skąd został zgapione), Putin potrzebował dziesięciu lat – w kraju, gdzie nieposłuszeństwo obywatelskie od piętnastu lat i bez tych ustaw nie istniało. Nawet Białoruś nie stała się „ostatnią dyktaturą Europy” w ciągu jednej nocy: Łukaszenko potrzebował na to nie tylko długich lat, ale też ogromnej kasy na świadczenia socjalne. Jak wiadomo jednak z budżetu Ukrainy, uchwalonego na tym samym posiedzeniu Rady Najwyższej, na podobne świadczenia może liczyć tylko milicja, służby specjalne oraz administracja prezydenta. Czyli jednak Korea Północna? Z setkami tysięcy osób, które protestują na ulicach w całym kraju, i teraz, po raz pierwszy od początku grudnia, mają doskonały powód, by na te ulice wrócić w jeszcze większej liczbie?
Jeśli chcemy zrozumieć, co się dzieje ostatnio na Ukrainie, należy przede wszystkim odrzucić skróty myślowe w rodzaju „dyktatury”, „scenariusza białoruskiego” czy „odwrotu od eurointegracji”.
Mimo że wydarzenia te wyglądają jako radykalne przekroczenie reguł politycznych i jakichkolwiek reguł w ogóle, są tak naprawdę logiczną kontynuacją trwającej od prawie dwóch miesięcy ukraińskiej rewolty. Logiczną, oczywiście, z punktu widzenia podmiotów podnoszących ręce w głosowaniu, którego przedmiotu nie znają (jak przyznał jeden z posłow Partii Regionów, z treścią przegłosowanego przez siebie prawa nie obcował).
Zrozumieć tę logikę trudno. Dużo łatwiej nazwać deputowanych bezmyślnymi marionetkami, Ukrainę – dyktaturą oraz wycofać się z rozmów o zniesieniu wiz dla Ukraińców (jak to zapowiedziało niemieckie MSZ, jednocześnie stwierdzając, że o żadne sankcje wobec ukraińskich polityków nie chodzi). A jednak warto spróbować, jeśli nie chcemy, żeby za kilka lat mówiło się o „ukrainizacji” Polski, Słowacji czy Węgier, jak teraz mówi się o „białorusizacji” Ukrainy.
Otóż od dwóch miesięcy w kraju, rządzonym przez uczestników słynnego głosowania na oślep, trwa uliczna rewolta. Dla władzy jakakolwiek rewolta tego typu niesie doświadczenie mocnej transgresji. Nawet gdyby stanowiła dokładną kopię pokojowego obozu Occupy w parku Zucotti, byłaby odbierana przez rządzącą ekipę jako skandaliczne przekroczenie reguł życia politycznego. A taką kopią nie jest – pomimo licznych liberalnych prób przedstawienia ukraińskiego Majdanu jako kolejnej wersji antyprzemocowego ruchu trzymającego się wskazówek Gandhiego.
Władza jako pierwsza zapewniła społeczeństwu mocne transgresyjne doświadczenia, kiedy rozpędziła pierwszy, naprawdę pokojowy protest, dostarczając pretekstu dla obywatelskiego odwetu. A także dla nie zawsze pokojowych działań pożytecznych idiotów z opozycji, wyhodowanych przez władzę. Ostatnie tygodnie były czasem naprawdę silnej emancypacji politycznej, która przybierała formy raz obywatelskiej, raz nacjonalistycznej, raz religijnej transgresji. Dla przeciętnego posła Partii Regionów, którego podmiotowość została ukształtowana w dżungli bandyckiej „transformacji” lat 90., to już nie jest pole symboliczne, w którym może normalnie istnieć.
Gdy widzi barykadę w miejscu, które zwykł mijać z milicyjną eskortą, paraliżującą ruch w całym centrum, czuje, że jego naturalne prawa zostały poważnie okrojone.
Gdy widzi, jak kolumna z kilkunastu samochodów blokuje pojazdy Berkutu, czuje, że jego monopol na działania transgresyjne został mocno zachwiany. Gdy widzi, że uniccy księża prowadzą liturgię na głównym placu stolicy, czuje, że jeden z filarów jego władzy – Patriarchat Moskiewski – został fatalnie urażony. Gdy widzi pikietę pod swoim własnym majątkiem w eliarnej okolicy Kijowa, czuje, że ostatnia granica została przekroczona. Po tym doświadczeniu już nie ma wątpliwości, że należy podnieść rękę za jakikolwiek prawem, które przywróci jakikolwiek znany mu porządek.
Zatem głosowanie za „dyktatorskim prawem”, nawet bez pozoru przestrzegania jakiejkolwiek procedury, jest dla takiego posła symetryczną odpowiedzią na zapewnioną jemu transgresję. Blokujecie nasze majątki i jednostki specjalne? Zakażemy jazdy w kolumnie samochodów. Mieszkacie w namiotach na Majdanie? A co, jeśli będzie za to grozić 15 lat? Ubiegacie się o plan Marshalla dla Ukrainy? Musicie najpierw zarejestrować się jako agenci zagranicy.
Problem jest tylko taki, że przy okazji tej symetrycznej odpowiedzi na Ukrainie faktycznie zakazano też na przykład orszaków ślubnych i namiotów reklamowych, a miano agenta zagranicznego musi jako pierwszy przyjąć ukraiński rząd, ponieważ dostaje spore fundusze z zagranicy. Czyli – poza prawem znaleźli się również ci Ukraińcy, którzy nigdy nie myśleli nawet o wyjściu na Majdan. Poza prawem znaleźli się też ci, którzy je uchwalili – nie tylko dlatego, że zrobili to w nieprawny sposób, ale dlatego, że represją, którą to prawo umożliwi, można w każdej chwili objąć ich samych. To świetnie sprawdziłoby się w Korei Północnej, ale nie w kraju, gdzie trwa społeczna rewolta.
Ukraińska władza niestety ma jeszcze jedno usprawiedliwienie dla swoich działań. Twierdzi, że wiele świeżo ustalonych na Ukrainie norm prawnych w Europie już działa od dawna. Na przykład, zakaz noszenia masek na demonstracji, kara za brak szacunku dla policjantów czy obowiązek pokazywania dowodu osobistego przy kupowaniu karty SIM. Europejskim politykom przydałoby się pozbawić to usprawiedliwienie gruntu, czyniąc bardziej demokratyczną nie tylko Ukrainę, ale też Europę.