Dlaczego granice państwowe są obecnie podważane głównie przez religijnych fundamentalistów i prawicowych fanatyków?
Od samego początku wojny na Ukrainie byłem przekonany, że jej źródła są bardziej złożone niż domniemane wariactwo Putina. Że nawet słuszne oskarżanie go o niesprowokowaną de facto agresję wojskową nie wyjaśnia, dlaczego stało się to możliwe w rzekomo jednobiegunowym świecie. Od dawna miałem intuicję, że aneksja Krymu i sztuczne rozpętanie przez Rosję wojny domowej w Donbasie to tak naprawdę konsekwencje (mniej lub bardziej bezpośrednie) tego, co Amerykanie zrobili z Irakiem. Dezintegracja Iraku, którą właśnie obserwujemy, nadaje tym intuicjom realny kształt.
Od czasu gdy Amerykanie olali wszelkie zasady międzynarodowe w Iraku, Rosja szukała pretekstu, żeby równolegle olać wszelkie zasady – i w ten właśnie sposób pokazać, że Stany nie są jedynym suwerenem w skali globalnej. Bo suweren, jak mawiał Carl Schmitt – to ten, kto decyduje o stanie wyjątkowym.
W 2003 roku Stany zadecydowały o globalnym stanie wyjątkowym, czyli o zawieszeniu reguł obowiązujących w relacjach międzynarodowych. Stworzyły też precedens, który – nie formalnie, lecz w praktyce – umożliwił aneksję przez Rosję części suwerennego państwa oraz faktyczną, lecz nieogłoszoną interwencję na terenie innej jego części.
Ponieważ Amerykanie mogą okupować suwerenne państwo i nic ich za to nie spotka, Rosjanie też sobie wymyślili sposób, żeby okupować suwerenne państwo – tak, żeby i ich nic za to nie spotkało. Oprócz sankcji, oczywiście, których tak naprawdę nikt na serio nie wprowadzi – bo Rosja straszy, że po ich wprowadzeniu będzie mogła okupować suwerenne państwo, już tego nie ukrywając.
Snując te analogie, nie mogłem sobie wyobrazić, że nabiorą tak symbolicznego wymiaru po ogłoszeniu islamskiego kalifatu przez organizację znaną jako Islamskie Państwo Iraku i Lewantu. Fakt, że kalifat został ogłoszony kilka tygodni po samozwańczym założeniu „ludowych republik” na wschodzie Ukrainy, oczywiście nie niesie żadnej ukrytej treści. Jest raczej przypadkiem, który lepiej od wielu dogłębnych analiz pokazuje dynamikę klęski jednobiegunowego świata. Oraz – ostateczną klęskę pojęcia państwa narodowego – w tym kształcie, do którego przyzwyczailiśmy się po przełomie postkomunistycznym.
Niezależnie od tego, jak długo przetrwają nowe twory na wschodzie Ukrainy i Bliskim Wschodzie, rok 2014 ma szansę wejść do historii obok roku 1991, kiedy po klęsce ZSRR ukształtowano obecny układ narodowych państw na wschodzie Europy i w Środkowej Azji.
Nigdy jeszcze w ciągu ostatniego ćwierćwiecza nie dochodziło w tych częściach świata do tak szeroko zakrojonych prób zmiany mapy politycznej. I jeśli zestawimy ze sobą te próby, to pomimo wszelkich oczywistych różnic znajdziemy pomiędzy nimi zaskakująco dużo wspólnego.
Islamski Kalifat i separatystyczne republiki tak zwanej Noworosji powołała do życia przede wszystkim frustracja z powodu granic państwowych, które dzielą kulturowo bliskie regiony Bliskiego Wschodu i Europy Wschodniej. Jeśli granica pomiędzy Syrią a Irakiem, właśnie obalona przez dżihadystów, powstała w wyniku kolonialnego układu Sykes-Picot, to granica pomiędzy Ukrainą a Rosją jest raczej anty- czy postkolonialna. Ale walka o obalenie tej granicy obnaża te same mechanizmy, które – w zupełnie innym kontekście – napędzają natarcie Islamskiego Kalifatu. Przede wszystkim jest to fundamentalistyczna fantazja o światowej dominacji.
Dżihadyści powołali swój Kalifat po to, żeby ustalić własną hegemonię wśród wszystkich muzułmanów, którzy według aktu założycielskiego Kalifatu muszą poddać się jego władzy albo zostaną uznani za zdrajców. Bojownicy Noworosji widzą swoją misję dużo szerzej niż tylko jako wyzwolenie wschodu Ukrainy od „faszystów” – nie ukrywają, że następnie zostaną „wyzwolone” inne części „ruskiego świata” znajdujące się pod władzą Ukrainy – a ich celem ostatecznym jest ustalenie nowego słowiańskiego mocarstwa pod przywództwem Rosji.
Coraz bardziej tracąc legitymację w oczach lokalnych mieszkańców, ci bojownicy już otwarcie odwołują się do retoryki „świętej walki” albo wręcz „wojny religijnej”. Jeden z walczących w Donbasie bojowników w swoim wideoapelu wprost powiedział, że bierze udział w religijnej wojnie przeciwko „faszystowskim żydo-banderowcom”. Nie wątpie, że nawet teraz znajdzie się paru idiotów wśród najwierniejszych czytelników Borysa Kagarlickiego, którzy będą twierdzić, że w Donbasie trwa prawdziwa lewicowa rewolucja.
Dlaczego granice państwowe są obecnie podważane głównie przez religijnych fundamentalistów i prawicowych fanatyków? Czy zniesienie granic i ustalenie międzynarodowego ładu opartego na solidarności nie jest ostatecznie postulatem lewicy? Według Benjamina faszyzm zawsze jest odpowiedzią na klęskę autentycznej rewolucji. W separatystycznych kryzysach w Iraku i w Ukrainie obserwujemy – jak zawsze w takich wypadkach – reakcję na niespełnioną rewolucyjną perspektywę.