Bezkrwawego upadku socjalizmu w Polsce nie dokonały tylko elity Solidarności w ramach jakkolwiek pojętej „zdrady”. Kapitalizm już od lat budowali sami Polacy, ćwicząc go na czarnym rynku, przemycając towary między Warszawą, Moskwą, Stambułem i Delhi.
Blokowisko cierpi na ostrą pastelozę, mutacja wirusa waha się między żółcią a różem. Kiedy przed laty tu dorastałem, bloki chorowały na głęboką szarość. Wielka płyta nie dawała się nawet pokryć graffiti, żeby zamalować chropowate powierzchnie, musiałem długo psikać cenną farbą w spreju. Do malowania lepsze były murki na podwórkach między cztero- i dziesięciopiętrowymi domami. Te, przy których na ławkach siedziały matki pilnujące bawiących się dzieci, zostały wyburzone, brudne piaskownice zlikwidowano, a teren obsadzono krzewami. Okoliczne podstawówki z połowy lat 70., z ostatniej fazy sukcesów gierkowszczyzny, zamieniono w gimnazja – mieszka tu teraz za mało dzieci. Mimo pastelowej wysypki jest pięknie, domy toną w zieleni, rachityczne drzewa z mojego dzieciństwa wystrzeliły w górę, ich korony są już wyżej niż balkon, gdzie paliłem pierwsze papierosy.
Nie zamierzam wpaść w pułapkę sentymentalizmu i wychwalać dzieciństwa w PRL-u. Najlepiej zapamiętałem z niego przystanek, na którym pod koniec lat 80. wyczekiwałem na zdezelowany autobus, żeby uciec z blokowiska do miasta, do starego centrum. Tam szybko dojrzewający nastolatek jak ja mógł ze starszym kuzynem pójść na festiwal Róbrege, a już parę lat później handlować podróbkami luksusowych toreb zamiast się uczyć. Teraz czytam książkę Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji Olgi Drendy nie tylko dlatego, że usiłuję poznać siebie jako zbuntowanego czternastolatka. Próbuję też zrozumieć PiS-owską narrację o „wstawaniu z kolan”, która ciągle wypomina „zdradę” Okrągłego Stołu w pierwszej fazie transformacji. Drenda początek tej „widmowej epoki” chciałaby umieścić gdzieś w 1987-88 roku, w czasie wdrażania tak zwanego „II etapu reformy”. Od pewnego czasu badam podobny temat razem z artystą wizualnym Jankiem Simonem, i byłbym skłonny widzieć początki końca komunizmu nawet w 1985 roku, kiedy zaczęto wydawać pismo „Bajtek”.
Przeczytaliśmy z Simonem dokładnie pierwsze roczniki magazynu, szukając tam śladów wątku importu komputerów z Azji, ponieważ relacje Indii oraz Singapuru z PRL-em to główny temat szykowanej przez nas wystawy i książki.
Przeczytaliśmy z Simonem dokładnie pierwsze roczniki magazynu, szukając tam śladów wątku importu komputerów z Azji, ponieważ relacje Indii oraz Singapuru z PRL-em to główny temat szykowanej przez nas wystawy i książki.W jednym z wczesnych numerów tego pionierskiego pisma epoki cyfryzacji Aleksander Kwaśniewski mówi w wywiadzie, że „Bajtek” może powtórzyć sukces Apple’a. Chodzi mu właściwie o to, że komputeryzacja ma być nową wersją „socjalizmu z ludzką twarzą”, ale maszyny wymknęły się spod kontroli bankrutującej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Dla użytkowników stały się narzędziem do tworzenia kolejnej wersji „trzeciej drogi” pomiędzy oficjalnym a opozycyjnym życiem. „Bajtek” szybko został przejęty przez Kwaśniewskiego i jego Sztandar Młodych, przez „RSW Prasa – Książka – Ruch”, ówczesną „multikorporację”, z której partia bezpośrednio czerpała dochody.
Czytając w starym numerze „Więzi” tekst Dariusza Stoli o strukturze finansowania PZPR w latach 80., dowiaduję się, że zyski z wydawnictw miały ratować jej budżet, kurczący się z powodu coraz niższych składek członkowskich. Nic więc dziwnego, że w październiku 1987 roku w RSW zaczyna się ukazywać miesięcznik „Pan”, który golizną, samochodami, modą, przepisami na zbudowanie grilla i tekstami o konieczności redefinicji pojęcia „sukces” lansuje w Polsce konsumpcyjny styl życia. PZPR poprzez takie tytuły jak „Pan”, a wcześniej „Veto. Magazyn Konsumenta” próbuje płynąć razem z globalnymi oraz oddolnymi przemianami, które szybko zaprowadziły nas do dzikiego neoliberalizmu.
PZPR poprzez takie tytuły jak „Pan”, a wcześniej „Veto. Magazyn Konsumenta” próbuje płynąć razem z globalnymi oraz oddolnymi przemianami, które szybko zaprowadziły nas do dzikiego neoliberalizmu.
Bezkrwawego upadku socjalizmu w Polsce nie dokonały tylko elity Solidarności w ramach jakkolwiek pojętej „zdrady”. Nie było też żadnego spisku inteligenckiej, ideowej żydokomuny, ani nawet zwykłych aparatczyków – choć ci być może już w momencie odwołania stanu wojennego zauważyli, że niezmiennie tracą na socjalizmie. Kapitalizm już od lat budowali sami Polacy, ćwicząc go na czarnym rynku, przemycając towary między Warszawą, Moskwą, Stambułem i Delhi.
Transformacja skończyła się zaś – i tu zgodzę się z Olgą Drendą – w 1993 roku, kiedy wprowadzono ustawę o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. O tej samej cezurze czasowej pisała w „Widoku” Magda Szcześniak, w kontekście roli podróbek w okresie przejściowym. Nowe przepisy ukróciły całą radosną, piracką twórczość oddolnego, jakże dumnie polskiego (a więc w nomenklaturze dobrej zmiany z definicji PiS-owskiego) protokapitalizmu. Dopiero w 1993 zaczęła się „Bruksela” – w sensie zgody na systemowy zachodni porządek, w którym prym wiodły oczywiście już prawdziwe multikorporacje, pod rękę z bankami i władzami. Data zarówno początku, jak i końca transformacji jest oczywiście symboliczna – szczególnie początek zmian można by przesuwać w nieskończoność. Może nawet do momentu otwarcia peerelowskiego rynku dla firm polonijnych, do czego przyłożył rękę także mój dziadek. Tak, oczywiście należę do gorszego sortu, jestem wnukiem przedstawiciela gierkowskiej nomenklatury. A to, że był z ZSL-u, a nie PZPR-u, niewiele zmienia, zresztą nie chodzi mi o złożenie samokrytyki ani coming out, wszystko to można od lat przeczytać w Wikipedii. Wiem po prostu, że zanim dziadek został wicepremierem, a potem posłem na „komunistyczny” sejm, musiał ukrywać się na Ziemiach Odzyskanych, kiedy przewalał się walec stalinizmu. Znając takie meandry historii, rozumiem i nie mam pretensji, że teraz do „koryta” dorwali się inni. Niech się tuczą i gnuśnieją, ja przeżyję ich nową wersję marca 1968 (ten historyczny rozumiem jako nagonkę antysemicką jedynie wykorzystaną do wymiany ludzi). Jeśli elity nie potrafią się same odświeżyć, wpuścić świeżej krwi, stworzyć wentylu bezpieczeństwa, dać się wykazać i zarobić innym, nowym pokoleniom, zostają zmiecione. To właśnie się wydarzyło, pozwoliliśmy na to, musimy swoje odcierpieć.
Nie chcę tylko wysłuchiwać frazesów, które usprawiedliwiają nową mutację marca, ponieważ Polacy poróżnili się nie przy Okrągłym Stole, tylko wcześniej, właśnie w latach 80. Na moim starym blokowisku z wielkiej płyty, którego układ przestrzenny zaprojektowała Halina Skibniewska, wprowadzając po raz pierwszy w kraju podjazdy dla wózków inwalidzkich, był klub osiedlowy OSSA. Pamiętam, że oglądałem tam zarówno któryś z filmów z cyklu Lody na patyku, jak i dokument o alternatywnej scenie rockowej. Pamiętam przechodzące mnie wtedy ciarki, ale nie dam głowy, czy był to na pewno film Moja krew twoja krew nagrany w PRL przez BBC w 1986 roku, czy raczej Fala Piotra Łazarkiewicza. Pamiętam też nasz dzielnicowy quasi-punkowy zespół pod nazwą Pokolenie, oraz zgodę dyrekcji podstawówki na wymalowanie muru szkoły i happening w stylu Pomarańczowej Alternatywy z wyborami na „prezydenta” uczniów. Po 1989 roku klub OSSA szybko zamienił się w jeden z pierwszych pubów z bilardem, gdzie zmywałem szklanki, wierząc nie tyle w kapitalizm, ile w nowe możliwości.
Dlatego czytając, już w całości, cytowany w Duchologii polskiej artykuł Marka Krajewskiego Koniec lat 80.. Rewolucja wyobraźni, nie mogę nie zgodzić się z jego tezą: wszystko wydawało się wtedy możliwe. „Rewolucja nie dokonywała się na ulicy i przy okrągłym stole, czy podczas telewizyjnych debat pomiędzy przywódcami związkowymi (…), ale na poziomie podstawowych narzędzi poznawczych pozostających w dyspozycji jednostki”. Krajewski podkreśla też, że zmiana (moim zdaniem naprawdę dobra, choć pochłaniająca zbyt liczne ofiary) wywoływała wtedy skrajnie różne reakcje, „poczynając od narodzin nowych społecznych ruchów walczących z zagrożeniami ekologicznymi, (…) a kończąc na pojawieniu się skrajnie prawicowych, faszyzujących organizacji, (…) czy na wyłanianiu się ultrakatolickiego fundamentalizmu”. To wtedy, u samych początków transformacji, już pod koniec lat 80., skini i metale walczyli na ulicach z punkowcami, a festiwal w Jarocinie zamieniał się w wielką rozróbę. Pojawiała się bowiem wolność ze wszystkimi jej konsekwencjami, Polacy odkryli, że są różni.
Tak pisze Krajewski i słusznie przypomina, że jeszcze przed Okrągłym Stołem wśród wielu Polaków pojawiło się „przekonanie, że trzeba bronić tego, co nasze przed tym, co kulturowo, religijnie i estetycznie obce”. PiS-izm razem ze swoją skrajnie prawą, faszyzującą flanką oraz z katolickim szaleństwem kalifatu „Frondy” nie jest jednak tylko zasługą gnuśności elit po 1989 oraz „ośmiorniczek” PO. Nie ma tu miejsca na przypominanie o jego przedwojennych, czy w ogóle historycznych korzeniach. Myślę jednak, że lata 80. i późniejsza dzika prywatyzacja przełomu dekad wciąż czekają na rzetelnych historyków i publicystów, którzy wywołają demony epoki (takie jak ciekawie i bezstronnie opisywany przez Stolę proces uwłaszczania się PZPR) – te zaś sporo nam powiedzą o zmorach współczesności. Im dłużej trzyma się trupy w szafach, tym bardziej śmierdzą i tym łatwiej mogą być użyte jako „haki”, ale o tym już kiedy indziej.
Czytaj także:
Jakub Majmurek, Widmowa dekada
Od białych skarpetek do koszulek z żołnierzami wyklętymi, z Magdą Szczęśniak rozmawia Jakub Majmurek
**Dziennik Opinii nr 169/2016 (1369))