Publiczne, uporczywe szerzenia kłamstw co prawda przeważnie nie jest karalne, ale powinno być przynajmniej nazwane po imieniu.
Kochani,
koniec roku to zawsze dobry czas dla podsumowań. Prezenty rozdane, śledzie zjedzone, można sobie spokojnie popłakać nad tym, co nam się nie udało i poobrażać tych, którzy nam zaleźli za skórę, choć w gruncie rzeczy chcieliby nas z niej obedrzeć. Płakać wolę sobie prywatnie, ale narzekać lubię publicznie. W końcu są jakieś granice przyzwoitości, buractwa, cebulactwa czy czego tam jeszcze. A przynajmniej chyba powinny być. Bo inaczej nigdy nie odróżnimy już buraka od cebulka. I nastanie wielkie pomieszanie tradycyjnych wartości oraz oczywiście demontaż rodziny. Pierogi ruskie z burakami. Cukier z cebuli itd. O to chyba zresztą chyba co poniektórym panom chodzi. Ale dlaczego im o to chodzi?
Publiczne, uporczywe szerzenia kłamstw co prawda przeważnie nie jest karalne, ale powinno być przynajmniej nazwane po imieniu. Szczególnym bohaterem ostatnich miesięcy jest tym zakresie Episkopat Polski i podlegli mu słudzy Kościoła. Oczywiście panowie w sukienkach mają prawo uważać, że znają całą i ostateczną prawdę na temat szczęścia w rodzinie. Tym bardziej, że sami rodzin nie posiadają. Co pozwala im na całą sprawę spojrzeć z odpowiedniego dystansu. Najprzyjemniej z wielką stanowczością wypowiadać się o rzeczach, których nie znamy z autopsji.
Jak mawiał pewien święty: poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli. Ale oczywiście trudno oczekiwać mówienia prawdy od instytucji, która od ponad dwóch tysięcy lat upiera się, że winni jesteśmy posłuszeństwo niewidzialnej istocie opisanej w kilku starych książkach, które trudno nazwać naukowymi. Oczywiście łatwiej wypowiadać się w imieniu kogoś, kogo nikt nigdy nie widział, bo zmniejsza to ryzyko, że taki ktoś się pojawi i powie: hejże hola, nie o to mi chodziło! To zresztą całkiem ciekawe, że o gender z taką żarliwością wypowiadają się wyznawcy istoty, której płci nie sposób określić. Do tego jest trójosobowa. Trudno nie zauważyć destrukcyjnego charakteru religijnej ideologii zarówno wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia społecznego. Jak ludzie mają określić swoją tożsamość, skoro tożsamość istoty, która ponoć stworzyła świat, pozostaje nieznana?
Spustoszenie, jakie czyni w umysłach dzieci już od najmłodszych lat ta episkopalna nauka, bywa często nieodwracalne. Nie sposób prowadzić racjonalnej debaty w społeczeństwie, w którym dorośli ludzie wierzą w mannę z nieba, niepokalane poczęcie i inne tego rodzaju historie, bardziej odpowiednie do publikowania w brukowcach niż w programach Ministerstwa Edukacji Narodowej. Nie od dziś Kościół (czyt: koszczuł) pod płaszczykiem walki o dobro i szczęście ludzkie walczy ze społecznym postępem i poszanowaniem dla odmienności. Zrozumiałe jest zatem, że muszą budzić najwyższy niepokój próby podważenia jego monopolu w sferze mentalności. No i budzą. Nie tylko zresztą niepokój, ale również gniewne pohukiwania i wymachiwania pastorałem. Oczywiście trudno się temu dziwić.
W istocie: „Gender promuje zasady całkowicie sprzeczne z rzeczywistością”. W końcu przemoc czy dyskryminacja ze względu na płeć są nieodłączną częścią naszej rzeczywistości, więc walka z tymi elementami życia społecznego musi prowadzić do zmierzchu wielowiekowej tradycji.
Stanowi to także zagrożenie dla funkcjonowania mediów katolickich oraz zakłada właściwie konieczność wprowadzenia autocenzury. Być może nawet nie będzie można obrazić pedała ani klepnąć koleżanki w pupę. A za molestowanie ministrantów będzie grozić coś więcej niż przeniesienie do innej parafii. W ten sposób sztucznie wykreowane społeczeństwo, przestrzegają hierarchowie, może mieć wręcz tragiczne skutki dla osób w nim żyjących: tendencje samobójcze, zaburzenia poczucia tożsamości, depresje, wykorzystywanie seksualne czy molestowanie. Dowodzą tego rozliczne, choć przemilczane, naukowe badania. Do tego stopnia przemilczane, że sami biskupi nie podają, jakie to badania. Nie piszą też, czy są one równie liczne, jak badania naukowe niezbicie dowodzące istnienia Boga, aniołów i nieuchronnie czekającego na nas piekła.
W obliczu tego zmasowanego ataku na wartości oświecenia oraz Unii Europejskiej trzeba stanowczo powiedzieć, że jak się episkopatowi nie podoba, to nie trzeba było brać dotacji. Zawsze też można pojechać na misje. Jest wiele krajów nietkniętych gender studies, gdzie biskupi będą mieli ważniejsze rzeczy do zrobienia niż dostrzeganie niebezpieczeństw oraz zagrożeń płynących ze strony feministek i edukacji równościowej. Kościół stojący na straży dobra każdego człowieka ma nie tylko prawo, ale i obowiązek zajmować się głoszeniem dobrej nowiny, ale woli robić co innego. Może to też wina ideologii gender, że zamiast głosić ewangelię panowie w sukienkach wolą szczuć wiernych na feministki? Może w wyniku edukacji równościowej stracili poczucie chrześcijańskiej odwagi i pozostaje im tylko żałobne zawodzenie za utraconymi wartościami? A przecież jest tylu poważniejszych wrogów niż płeć: neoliberalizm, korporacje, powszechna inwigilacja itd. Obserwowanie tego spektaklu musi mieć negatywny wpływ na dzieci, jak również dorosłych, którzy chcieliby widzieć na ołtarzach przewodników duchowych, a zamiast tego dostają przerażonych i agresywnych panów. Mnie to oczywiście cieszy, ale co bardziej wierzący mogą być rozczarowani. I są. Choć w sumie dobrze im tak.
W tym duchu pragnę was robaczki pozdrowić i życzyć zdrowych i radosnych gender!