Rozglądając się co rano po Polsce premier widzi siłę tylko po jednej stronie.
Premier Donald Tusk każdego ranka rozgląda się po Polsce i pyta: kto ma siłę – żeby mnie obalić, żeby pomóc mi przetrwać? Czy silna jest Kozłowska-Rajewicz (najbardziej radykalna „konserwatywno-liberalna socjalistka” w tym rządzie, ona jest ścianą, od której rozpoczyna się powolny w obszarze MSW i MEN, po czym przyspieszający na obszarze MSZ, aby na obszarze Ministerstwa Sprawiedliwości zmienić się w skocznię narciarską, prawicowy zjazd)? A może Michał Królikowski (wiceminister sprawiedliwości jeżdżący po ośrodkach Opus Dei i przedstawiający tam sprawozdania z poziomu realizacji jedynej swojej misji w strukturach państwa polskiego, czyli przekształcania powszechnego prawa świeckiego w powszechne prawo wyznaniowe)?
Każde takie poranne rozejrzenie się przez Donalda Tuska po kraju uczy go, że siłę ma tu wyłącznie „kompleks militarno-przemysłowy” składający się z prawicowej części polskiej hierarchii i laikatu (raczej większość niż mniejszość dzisiejszego polskiego Kościoła) w połączeniu z prawicą polityczną i kulturową, która z Kościoła (w teorii katolickiego, w teorii chrześcijańskiego) uczyniła sobie ideologiczną zabawkę ideologii plemiennej, ideologii „naturalistycznej”, kulturowej wojny. Kwestionując w ten sposób właściwie wszystkie wskazówki papieża Franciszka, choć jakie to są konkretnie wskazówki też nikt do końca nie wie, skoro prawie już każdą kolejną wypowiedź papieża (nie mówiąc o jej uzasadnionych lub nieuzasadnionych medialnych interpretacjach) „prostuje Watykan”.
Rozglądając się zatem co rano po Polsce premier widzi siłę tylko po jednej stronie. Siły po drugiej stronie nie widzi, albo widzi o tyle mniejszą, żeby się z nią w ogóle nie musieć liczyć. Po co liczyć się z siłą Janusza Palikota, skoro zablokowaniem tej siły skutecznie zajął się Leszek Miller? Po co liczyć się z siłą Leszka Millera, skoro jej demontażem zajmuje się ze zmiennym szczęściem Janusz Palikot? Po co wreszcie liczyć się z siłą „lewicy antysystemowej”, skoro ona i tak przyłączy się do inicjatyw systemowej albo antysystemowej prawicy, więc lepiej od razu liczyć się z siłą prawicy (ekonomia, brzytwa Ockhama, prosty pragmatyzm władzy)?
Czy taki rząd i takie państwo są Polakom do czegoś potrzebne?
W najbardziej mnie interesującej „agendzie zewnętrznej” taki rząd i takie państwo nie potrafią wystrzelić Polski na wyższą orbitę integracji (strefa euro, unia bankowa, podatek od transakcji finansowych… – które nakładałyby na Polskę nowe obowiązki, ale jednocześnie dodatkowo chroniły Polskę przed „nowym średniowieczem” rynkowej globalizacji i włączały ją w krąg współdecydowania). Jednocześnie jednak taki rząd i takie państwo minimum utrzymują przynajmniej Polskę na tej orbicie integracji, na którą wystrzelili nas kiedyś Geremek, Kwaśniewski, Miller… (jako człowiekowi, który na „Polskę Rywina” kiedyś bardzo zrzędził, jest mi trochę głupio wskazywać jej dawnych politycznych liderów jako autorów jedynych istotnych – z punktu widzenia bezpieczeństwa i dobrobytu tego kraju – politycznych posunięć, ale cóż zrobić, skoro taka jest prawda, skoro PO-PiS raczej trwonił wcześniejszy dorobek zapadnickiej agendy polskiej modernizacji, niż dodał coś od siebie). Jednak platformerskie rząd i państwo minimum utrzymują przynajmniej naszego polskiego satelitę na orbicie, na którą wprowadzili go polityczni poprzednicy Tuska. Nie to, żeby Kaczyński chciał Polskę świadomie wyprowadzać z Unii lub choćby świadomie wyprowadzać ją na jeszcze głębsze peryferia UE. Ale odpuszczając Fotydze możliwość bredzenia na temat „Pax Germanica”, odpuszczając Pawłowicz możliwość bredzenia na temat „unijnej szmaty”, odpuszczając Pięcie, Jaworskiemu, Sobeckiej (i optymistycznie dla Prezesa licząc połowy jego klubu wychowanej mu i dostarczonej przez o. Rydzyka) możliwość bredzenia na każdy właściwie temat, Kaczyński nawet nie wybierając świadomie radykalnego eurosceptycyzmu, da mu realną władzę (już mu dał) wyposażając go w efektywne narzędzie dużej partii politycznej, nad której językiem, tożsamością, praktyką sam już nie panuje. Z tego punktu widzenia nawet platformerskie (czy raczej osobiście tuskowe) rząd i państwo minimum przedstawiają sobą pewną wartość.
Czy jednak opuszczając wszelkie pola zdefiniowane przez kompleks prawicowo-kościelny jako pola „niepotrzebnego ideowego konfliktu”, tuskowe rząd i państwo minimum są zdolne do samozachowania? Czy zdołają się w ten sposób ocalić i perpetuować? Tego nie wiemy. Wiemy jednak jedno. Każde poranne spojrzenie Tuska po kraju w poszukiwaniu siły, które jako siłę widzi jedynie siłę kompleksu kościelno-prawicowego jest kompromitujące dla nas. Dla wszystkich politycznych i metapolitycznych reprezentacji lewicy i liberalnego centrum w Polsce, bo one (bo my) wciąż wystarczającej siły faktycznie nie mają (nie mamy): siły rozumianej najbardziej prymitywnie i prostacko, jako zdolności mobilizowania milionów do chodzenia po ulicach w jakiejkolwiek sprawie, do podpisywania projektów ustaw i petycji w jakiejkolwiek sprawie, do głosowania w jakiejkolwiek sprawie. A nie tylko do przyłączania się do marszy i petycji kompleksu kościelno-prawicowego, bo takie joinerstwo jedynie kompleks kościelno-prawicowy wzmacnia, a reprezentacje liberalnego centrum czy lewicy czyni w Polsce niepotrzebnymi. Zatem użyjmy tego porannego spojrzenia Tuska po Polsce w poszukiwaniu siły – z którą mógłby się liczyć, przed którą mógłby uskakiwać – za test dla nas samych. Jakkolwiek nie uważalibyśmy takiego spojrzenia za spojrzenie puste.