Opowieści, że internet nas zbawi, cały czas się świetnie sprzedają. Może dlatego, że tak trudno o to zbawienie w rzeczywistości.
Dawid Krawczyk: Czy w ostatnich miesiącach czy latach z internetem stało się coś tragicznego? Można odnieść takie wrażenie, czytając różnych komentatorów, którzy mówią, że się pomylili co do sieci, albo wprost deklarują przejście na pozycje cyfrowych sceptyków.
Katarzyna Szymielewicz: Jasne, że nic nowego się nie wydarzyło. Internet ma już dwadzieścia lat, a sam pomysł sieci jest nawet starszy. Ale od początku w tych pomysłach nie chodziło o to, żeby obywatel był wolny i mógł sprawnie kryć się przed władzą. Wolność komunikacji była drugorzędna wobec perspektyw militarnych czy badawczo-rozwojowych, które towarzyszyły narodzinom sieci. Różnica między dziś a kiedyś polega na tym, że kiedyś internet był elitarny i ludzie, którzy komunikowali się za pośrednictwem sieci, mieli wysokie kompetencje w tej dziedzinie. My natomiast, wchodząc dziś w internet jako infrastrukturę technologiczną, nie mamy jednocześnie zdolności pozwalających na świadome z niej korzystanie. W efekcie skazujemy się na pośrednictwo wielkich korporacji. I to zaczęło się wraz z umasowieniem internetu dwadzieścia lat temu, a dziś widzimy jeszcze lepiej, na czym polega ten mariaż państwa i korporacji. Środowisko regulacyjne, które stworzył rząd USA, doprowadziło do tego, że siła jest po jednej stronie, i nie jest to strona obywateli.
Dawid Krawczyk: A na czym polegał związany z siecią optymizm i skąd w ogóle się wzięli ci internetowi optymiści i pesymiści?
Jakub Dymek: Zanim odpowiemy na to pytanie, można by się zastanowić, co w ogóle znaczy słowo „internet”. Bo ja żywię takie przekonanie, być może kontrowersyjne, że internet nie istnieje. To znaczy nie ma spójnego medium, nie ma jednej technologii i nie ma netu – cyberprzestrzeni na wzór czegoś rodem z cyberpunkowych powieści. To natomiast, co bezsprzecznie istnieje, to olbrzymi zasób praktyk kulturowych, codziennych zachowań, w jakimś aspekcie wiążących się z korzystaniem z technologii pakietowego przesyłu danych – czyli technologii sieciowej. I na tym poziomie praktyk coś się rzeczywiście zmieniło, bo nie pasuje już do nich żadna z tych wielkich metafor, które kiedyś towarzyszyły internetowi – nie jest to już, jak dwadzieścia lat temu, „wielka biblioteka”, ani, jak dziesięć lat temu, „agora”, gdzie każdy może anonimowo i swobodnie komunikować się z każdym. To, że dziś „internet” nie pasuje do żadnej z tych metafor, a nie mamy pomysłu na nowe – pokazuje, że coś się faktycznie zmienia.
Optymizm ubiegłych lat wynikał z tego, że te metafory traktowano całkiem poważnie i wyciągano z nich wniosek, że za „wielką biblioteką” i „agorą” pójdą otwartość, wolność, demokratyczna rewolucja.
Katarzyna Szymielewicz: Ten rodzaj rozczarowania, o jakim mówisz, związany z tym, że pewne osoby zaczynają sobie zdawać sprawę, że internet nie przyniesie demokratyzacji czy rewolucji, jest niszowy – duża część społeczeństwa i mediów cały czas wierzy w te obietnice, co ujawnia się choćby w kwestii Ukrainy. Mainstreamowe media są cały czas skłonne przypisywać moc sprawczą technologiom, a nie ludziom. Historia mówiąca, że technologia nas zbawi, cały czas się świetnie sprzedaje, może dlatego, że tak trudno o to zbawienie w rzeczywistości. Ta ucieczka w piękną fikcję jest po prostu bardzo wygodna.
Prawdziwa rewolucja, jaka się mogła wydarzyć, związana była z ujawnieniem rewelacji Edwarda Snowdena. Tymczasem wycieki trafiły na pierwsze strony gazet, pojawiła się nadzieja, że coś tąpnie i… nic nie tąpnęło.
Mamy dokładnie taką samą politykę, takie same relacje władzy i taką samą pozycję firm na giełdzie. Mało tego, akcje Facebooka poszły w górę po tym, jak kupił kolejną firmę komunikacyjną. Jeśli spojrzeć na to z tej strony, to ostatni rok napawa pesymizmem.
Dawid Krawczyk: Czyli podzielacie też sceptycyzm wobec potencjału zmiany społecznej, jaki przypisuje się nowym technologiom? Nie podpisalibyście się pod tym, że „rewolucja będzie twittowana”, a media społecznościowe zmieniły arabską wiosnę? Ja jednak myślę chociażby o parku Gezi w Stambule i największych tureckich gazetach, które puszczały ten sam tytuł na pierwszą stronę, będący wyraźnym wsparciem dla premiera Erdogana, a niemający wiele wspólnego z tym, co działo się na placach tureckich miast. Tu rzeczywiście Twitter czy wymienianie się przez sieć zapisem wideo okazały się sposobem na realizację tej obietnicy, z którą polemizujecie: niehierarchicznej, oddolnej komunikacji. A także sposobem na przełamanie monopolu zabetonowanej sceny medialnej.
Fot. Natalia Sawka
Jakub Dymek: To przekonanie, że tak zwane nowe media lepiej odpowiadają na wyzwania zmiany społecznej, jest elementem ewangelii zachodniej nowoczesności. Polemizowałbym z nim z wielu powodów. To podkreślanie roli praktyk technologicznych pozwala odsunąć w cień wszystkie inne praktyki kulturowe zakorzenione w miejscach, gdzie dziesią się protesty. Czy w Egipcie bez Twittera ludzie nie plotkują? Czy w Turcji bez Youtube’a ludzie nie wymieniają się informacjami w sposób nieformalny? Czy gdyby na Ukrainie nie było smartfonów, to ludzie nie drukowaliby ulotek i nie kolportowali informacji między sobą w każdy dostępny im sposób?
Katarzyna Szymielewicz: Nie ma sprzeczności między tym, że nowe media coś przyspieszają czy ułatwiają, a tym, o czym mówi Kuba. Ale trzeba zapytać też, co przyspieszają, co ułatwiają i jakim kosztem? Na pewno to ułatwienie i przyspieszenie komunikacji jest na rękę zewnętrznym, tzw. zachodnim obserwatorom. I to widzimy chociażby w sprawie Ukrainy. Ale czy to zawsze jest pozytywne? Cena, którą za to to płacimy, nie zawsze jest adekwatna. Po pierwsze dużą rolę gra tu ten wielki pośrednik, jakim jest na przykład Twitter. Cyberkorporacja stojąca między rewolucjonistami i obserwatorami jest dużym zagrożeniem, bo może przecież cenzurować treści, manipulować nimi; trzyma i przechwytuje dane osobowe, które może przekazywać rządom. Facebook czy Google, jak wiemy, przekazują dane – bo taka obowiązuje ich jurysdykcja – ludziom, którzy szpiegują, mogą wsadzić demonstrujących do więzienia, a nawet ich zabić. Problemów jest więcej, jak choćby łatwość, z jaką można manipulować informacjami, co dało o sobie znać przy okazji arabskiej wiosny – wrzucenie zmanipulowanego zdjęcia czy komunikatu na Twittera powoduje lawinę, uruchamia mechanizm powielania dezinformacji.
Dawid Krawczyk: Porozmawiajmy o bezpieczeństwie w dobie cyfrowej. W tytule spotkania ujęliśmy je w cudzysłów – głownie ze względu na to, do czego dziś kategoria bezpieczeństwa służy. A jest ona wytrychem, który pozwala kontrolować ludzi, grać na ich strachu, jak choćby w przypadku sprawy Trynkiewicza, gdzie wszystkie działania władzy są legitymizowane właśnie pojęciem bezpieczeństwa. Podobnie regulacje internetowe ujmuje się w kategoriach bezpieczeństwa dzieci, na które czyhają jacyś pedofile. A co z nami? I skąd to poczucie niebezpieczeństwa wyprojektowane na tych, którzy nie łamią prawa, nie mają postawionych żadnych zarzutów, a i tak są przedmiotem tych samych działań dokonywanych w imię bezpieczeństwa?
Katarzyna Szymielewicz: Cały problem w liberalnej demokracji, która wolność ma wypisaną na sztandarach, polega właśnie na tym, co i w imieniu czego się robi, bo faktycznie może skutkować to zniewoleniem. Nasza walka z rządem, mediami, korporacjami i w pewnym sensie z samymi sobą – bo nas też zniewala to pragnienie wygody i komfortu, które wydaje się zaspokajać internet – opiera się na tym, że pewne wartości musimy postawić wyżej od innych, na przykład wolność wyżej niż wygodę. A rozwiązania, które proponują rząd czy media, nie traktują tej wartości poważnie, przyjmują działanie w imię bezpieczeństwa bezkrytycznie.
Podczas kiedy ja jako obywatelka czuję, że to właśnie te rozwiązania i mechanizmy zagrażają mojemu poczuciu bezpieczeństwa. Nie jakiś wyobrażony terrorysta, wirus komputerowy, zły haker czy pedofil, ale państwo, które w sposób opresyjny realizuje swoją władzę.
Podobnie jak uważam, że zagraża mi polityka Facebooka czy Googla, opierająca się na ogromnej nierówności informacyjnej – oni zachowują dla siebie całą władzę, ja nie mam żadnej, bo wchodzę w system, który jest tak zdefiniowany.
Walka, którą toczymy, powinna być więc walką o odzyskanie pewnych pojęć, w tym pojęcia bezpieczeństwa. Tak jak kiedyś ruchy na rzecz równości rasowej odzyskiwały prawo do słowa „czarny”, tak my dziś powinniśmy upomnieć się o inne pojęcia, które zostały zawłaszczone.
Dawid Krawczyk: Ujawnione przez Edwarda Snowdena dokumenty pokazały, że informacje zgromadzone na serwerach komercyjnych usługodawców są udostępniane rządom i agencjom szpiegowskim bez oporu. Chyba przełomem był tu 11 września 2001.
Katarzyna Szymielewicz: To nie przypadek, że w dekadzie po 11 września najbardziej rozwinęły się korporacje internetowe. Akurat w tych dziesięciu latach Stany tak zmieniały regulacje, że umożliwono masowe zbieranie danych. Można myśleć o rozwoju cyberkorpów i wojny z terrorem jako o fenomenach, które szły ręką w rękę. Wojna z terrorem potrzebowała cyfrowej mocy, a tą mógł dać biznes, dużo sprawniej niż państwo.
Dawid Krawczyk: Czy w efekcie tych nowych programów i regulacji czyjekolwiek bezpieczeństwo się zwiększyło?
Jakub Dymek: Z samym pojęciem bezpieczeństwa stało się coś wyjątkowo interesującego. Ta cezura 11 września, o której mówiłeś, jest znacząca, ale można spojrzeć na to z szerszej perspektywy historycznej. W czasach zimnej wojny bezpieczeństwo rozumiano jako powstrzymywanie się państw i ich armii od działania. Doktryna MAD [mutual assured destruction], mówiąca o tym, że konflikt atomowy będzie destrukcyjny dla wszystkich, utrzymywała państwa w szachu, powodując, że mimo wyścigu zbrojeń i agresywnej propagandy nikt nie przyspieszał nadejścia konfrontacji. Dziś przeciwnie, bezpieczeństwo jest rozumiane jako prewencja, atak uprzedzający. I wtedy czujemy się bezpieczni, jeśli państwo nie tyle doprawdzi do tego, by nic się nie wydarzyło, ile raczej uprzedzi wszystko, co potencjalnie mogłoby się wydarzyć i zacznie działać. Dzięki temu armie, prywatne ogranizacje militarne, ci wszyscy „kontraktorzy” obsługujący wojnę, przemysł zbrojeniowy mogą działać.
Prewencja podstawiona za bezpieczeństwo powoduje, że wychodzi się naprzeciw groźbom, które samemu trzeba utrzymywać w mocy, by móc działać…
Dawid Krawczyk: Mówiąc o bezpieczeństwie, nie można uciec od Edwarda Snowdena i jego działań wespół z „Guardianem”, które miały na celu ujawnienie działań aparatu masowej inwigilacji. A więc po kolei: w czerwcu 2013 roku Edward Snowden dokonuje wycieku z NSA…
Fot. Natalia Sawka
Jakub Dymek: To chyba istotne, że nie był pracownikiem, tylko pracował dla podwykonawców NSA, najpierw dla Della, później dla Booz Allen Hamilton, w okolicach amerykańskiej bazy na Hawajach, gdzie zajmował się nadzorem systemów informatycznych. A samo NSA, co też ważne, jest agencją, która zajmuje się wywiadem zagranicznym – jej uprawnienia konstytucyjne pozwalają na przechwytywanie depesz, transmisji, sygnałów, a w dzisiejszych realiach: komunikacji internetowej, pochodzących spoza USA i dotyczących – tu pojawia się kolejny wytrych – bezpieczeństwa narodowego. Snowden, który z racji swojej pozycji miał bardzo wysokie uprawnienia, szybko zauważył, że NSA łamie ten mandat. Przechwytując masowo wszystko, co wpadnie w ich ręce, w tym rzeczy absolutnie niezwiązane z terroryzmem.
Snowden postanowił nie tyle więc uderzyć w NSA i sens istnienia agencji bezpieczeństwa, ile pokazać, że łamana jest amerykańska konstytucja, a w szczególności czwarta poprawka, która mówi, że nikt nie może być przedmiotem przeszukania czy rewizji, także dokumentów czy prywatnych informacji, bez nakazu opierającego się na prawdopodobnych przesłankach. Tak rozumiejąc swój patriotyczny obowiązek, w duchu amrykańskiego patriotyzmu konstytucyjnego, Snowden przekazał pakiet dokumentów Glennowi Greenwaldowi i Laurze Poitras – z ambicją udowodnienia, że prawa Amerykanów są łamane. Ale nie tylko Amerykanów.
Katarzyna Szmielewicz: Tak, bo cały aparat z definicji był wymierzony w nie-Amerykanów, czyli nas wszystkich. I dopiero musiało się okazać, ze Amerykanie szpiegują nie tylko cały świat, ale i samych siebie, by coś się wydarzyło.
Jest to skrócony zapis debaty, która odbyła się we Wrocławiu 7 marca.