Hanna Gronkiewicz-Waltz nie ma szczęścia do Teatru Dramatycznego. A miała to być sztandarowa scena stolicy.
Hanna Gronkiewicz-Waltz nie ma szczęścia do Teatru Dramatycznego. To miała być sztandarowa scena stolicy, powierzona przecież laureatowi Nagrody Nike – Tadeuszowi Słobodziankowi. Na razie pomińmy litościwym milczeniem to, co w Dramatycznym dzieje się na scenie. Nie minęły dwa tygodnie od afery z próbą likwidacji kultowej kawiarni Kulturalna działającej przy teatrze, a tu na jaw wychodzi konflikt pracowniczy. Zespół aktorski zarzuca Słobodziankowi niegospodarność i mobbing. Warunki w Dramatycznym bada Państwowa Inspekcja Pracy – i niejedno podobno znajduje. Wkrótce może nastąpić wysyp spraw sądowych. Póki co trwa wysyp prasowych publikacji.
Ktoś może się obruszyć – czy na przykład wypowiedzenie dla Katarzyny Figury jest warte powszechnego oburzenia? Czy to nie sprawa dla plotkarskich portali? Przecież gwiazda sobie poradzi. Otóż nie jest to sprawa dla plotkarskich portali. A przynajmniej – nie tylko dla nich; gwiazda też może egzekwować swoje prawa pracownicze. Choć faktycznie szkoda, że media głównego nurtu rzadko piszą o łamaniu praw pracowniczych w mniej efektownych sytuacjach.
Oczywiście Figura sobie poradzi. Poradzą sobie pewnie też pozostali aktorzy Dramatycznego, także ci z mniej znanymi nazwiskami. Kokosów tam nie zarabiali, nie pogardzą nimi seriale, wielu z nich z otwartymi ramionami przyjmą inni dyrektorzy teatrów – to cenieni artyści.
Ale demontaż dobrego zespołu aktorskiego publicznego teatru to po prostu marnotrawstwo publicznych pieniędzy zainwestowanych w tę instytucję kultury.
To także kolejny etap destrukcji jednej z najważniejszych do niedawna warszawskich scen.
Przed rokiem wielu przestrzegało ratusz przed łączeniem trzech teatrów, w trzech różnych dzielnicach, o trzech zupełnie innych profilach – offowej Sceny Przodownik, impresaryjnego Teatru na Woli i Dramatycznego. Ten ostatni to teatr o wielkiej historii, który miał swoje wzloty i upadki, ale w ostatnich latach był ważnym, poszukującym miejscem. Urzędnicy krytykę odpierali argumentem: „rządzimy demokratycznie, bo wygraliśmy wybory – więc robimy, co chcemy”. Podobnie odpowiadają dziś demonstrantom w Stambule tureccy oficjele. Nad Wisłą i Bosforem demokracja ma działać tylko raz na cztery lata.
Po pierwszym sezonie nikt już nie może mieć wątpliwości, że pomysł okazał się porażką. Teatr Dramatyczny w praktyce przestaje istnieć. Owszem, powstały niedawno kombinat wciąż nosi taką nazwę. Ale pomysł na program, nawet identyfikacja wizualna i strona internetowa – wszystko zostało przeniesione z Teatru na Woli. Z sieci znikło bogate archiwum cyfrowe. Z afisza schodzą kolejne spektakle, a dyrektor wchodzi w konflikty z kolejnymi reżyserami. Ci odchodzą, a teatr zmienia się w kram z tandetą.
To, co zostaje na scenie Dramatycznego, jest dramatycznie źle zrobione. Banalna i fatalnie zagrana była otwierająca sezon Operetka Gombrowicza w reż. Wojciecha Kościelniaka, stylizowana na świat celebrytów. Młody Stalin samego Słobodzianka – zapowiadany jako wydarzenie sezonu – okazał się banalną historyczną czytanką, przetykaną kankanem i żartami spod wąsa. Nie brakło prostackich aluzji do współczesności. Jak wiadomo, niepokorni artyści marzą tylko o tym, by wyciągnąć pieniądze z państwa, a piękne hasła o wolności i równości zawsze kończą się totalitaryzmem. Słobodzianek zapowiadał „teatr dla lemingów” – jest po prostu klapa.
Dyrektor Słobodzianek, choć jest faworytem stołecznych władz i zgromadził w swoim ręku trzy teatry oraz jeden ważny festiwal (Warszawskie Spotkania Teatralne), lubi przedstawiać siebie jako ofiarę spisku. Ale narastające wokół sytuacji w Dramatycznym oburzenie to nie efekt zmowy lewicy (rzecz jasna, „kawiorowej”, jak nazywa ją dramatopisarz) z hipsterami. Ani też recenzentów teatralnych z wszechwładnym, jak wiadomo, lobby homoseksualnym. Porażkę Tadeusza Słobodzianka widzą komentatorzy z wszystkich stron barykady.
Jacek Sieradzki na łamach „Odry” oceniał niedawno: „Gdyby Młodego Stalina przedstawił do oceny któryś z adeptów wakacyjnych warsztatów dramatopisarskich prowadzonych przez Słobodzianka, ani chybi zostałby przez preceptora odesłany do poprawki”. Sieradzki, redaktor naczelny „Dialogu”, to ani hipster, ani lewak. „Odra” za to bywa w sprawach teatru pismem konserwatywnym do bólu. Co o działalności dyrektora pisała „Rzeczpospolita”? Do Operetki Jacek Bończa-Szabłowski ironicznie odniósł słowa samego Słobodzianka: „niezrealizowane zamierzenia, szczątki aktorskich ról i rwący się melancholijno-proustowski nastrój toną w bezmiarze najzwyczajniejszej nudy”. Tak pisywał dyrektor, gdy był jeszcze krytykiem.
Zresztą, co to za hit teatru popularnego, który schodzi po jednym sezonie? A tak właśnie dzieje się z Operetką.
Wbrew szumnym zapowiedziom Słobodzianka, że robić będzie teatr dla „przeciętnego widza”, publiczność głosuje nogami i zgłasza wotum nieufności. Może przeciętny warszawiak nie jest taki przeciętny, jak go sobie dyrektor wymyślił?
To prawda, Słobodzianek dostał Nike i czasem wypada u niego bywać. Na premierze Młodego Stalina można było spotkać Monikę Olejnik. Ba, w Pałacu Kultury mijali się wtedy Jerzy Urban z Bronisławem Wildsteinem. Ale oni też zasługują na lepszy teatr.