To był zły rok. Mroczny, wrzaskliwy, weimarski. Weimarski nie ze względu na Trójkąt Weimarski (czy ktoś jeszcze pamięta, co to jest?) i nie ze względu na Lottę w Weimarze (o tej to na pewno już nikt nie pamięta), ale ze względu na Republikę Weimarską, którą nasza słaba Rzeczpospolita coraz bardziej zaczęła przypominać. W roku 2012 eksplodowała przemoc, werbalna, symboliczna i jak najbardziej fizyczna. Eksplodował smoleński trotyl – Kaczyński po raz pierwszy otwarcie stwierdził, że katastrofa była zamachem i publicznie pytał Tuska: „Czy mnie pan też zabije?”. Eksplodował krakowski trotyl – oszalały antysemita Brunon K. planował wysadzenie w powietrze Sejmu razem z posłami. Neofaszyści zamordowali chłopaka w Białymstoku. Neofaszyści skatowali i o mało nie zamordowali chłopaka we Wrocławiu. Neofaszyści i kibole dwukrotnie zdemolowali centrum Warszawy, raz przy okazji przemarszu kibiców rosyjskich, raz przy okazji tak zwanego Marszu Niepodległości. Neofaszyści obrzucili kamieniami Nowy Wspaniały Świat w Warszawie i napadli na Świetlicę Krytyki Politycznej w Łodzi. W tej samej Łodzi neofaszyści pobili redaktora naczelnego pisma „Liberté”. Na warszawskiej Agrykoli „narodowcy” zapowiedzieli obalenie republiki, eliminację przeciwników politycznych, lewaków, gejów – i tłum ryczał: „Zawisną!”.
Artur Nicpoń z PiS zaproponował powszechne głosowanie nad tym, czy można Tuska zastrzelić jak psa. Grzegorz Braun z tak zwanego Klubu Ronina stwierdził, że należy zastrzelić dwunastu redaktorów „Gazety Wyborczej”, dwudziestu czterech redaktorów TVN i co dziesiątego postkomunistę. Poparła go gorąco reżyserka Ewa Stankiewicz, domagając się najwyższego wymiaru kary dla ludzi „Gazety”. Janusz Korwin-Mikke pochwalił bicie Żydów i zażądał dyskryminacji niepełnosprawnych. Prawicowi bandyci zostali publicznie pobłogosławieni przez salezjańskiego księdza kibola, który stułę przykrywa klubowym szalikiem. Ale ta eksplozja nienawiści dotyczy nie tylko katolickiej prawicy. Jerzy D. rzucił farbą w obraz tak zwanej Matki Boskiej Częstochowskiej (gest, który głęboko rozumiem, ale którego nie mogę pochwalić). Janusz Palikot oznajmił: „Muszę być chamem, bo inaczej nikt mnie nie usłyszy”. Tego rodzaju myślenie szerzy się nie tylko w polityce, ale także w innych dziedzinach, nawet wśród osób dotąd nieposzlakowanych – co prowadzi do skutków komicznych i żenujących zarazem. Na przykład powszechnie szanowany filozof nagle opublikował zdumiewający, jadowity elaborat skierowany przeciwko… młodym matkom z wózkami dziecięcymi. Potem tłumaczył, że był to jedyny sposób, aby przedrzeć się do szerokiej publiczności ze swoją myślą.
Mogłoby się wydawać, że na tym tle sam rząd, Platforma, państwowy establishment wypada nieźle, oczywiście poza Niesiołowskim. Ale to błąd. To właśnie establishment hoduje przemoc, nienawiść i wrzask, aby je wykorzystywać w swoich gierkach. Minister sprawiedliwości publicznie broni neofaszystów. Prokuratura generalna wpuszcza w maliny dziennikarzy sugerując im, że na wraku tupolewa jest trotyl, a po publikacji zaraz się z tego wycofuje (wszystko pod czujnym okiem rzecznika rządu). Wybuchowy antysemita z Krakowa przez długi czas rozwija swoją działalność pod troskliwą opieką ABW. Panowie, źle się bawicie. Weimarscy konserwatyści też myśleli, że będą mogli grać Hitlerem, aż Hitler nie zagrał nimi. Oczywiście, teraz niby sytuacja jest inna, jesteśmy w Unii, jesteśmy częścią Zachodu, międzynarodowych rynków… Ale na razie Zachód trzeszczy, a Unia się sypie i że tak powiem, wykazuje mało zapału dla ideału – takiego Orbana z jego półtyranią potraktowała w sumie bardzo łagodnie. Jeśli zaś chodzi o tak zwane rynki i międzynarodowe instytucje finansowe, to jestem pewien, że też potraktowałyby łagodnie każdego tyrana czy półtyrana, który by im zagwarantował, że weźmie Polaków za mordę i zrobi z nich jeszcze tańszą siłę roboczą.
Powtórzę więc to, co pisałem w jednym z poprzednich felietonów: skrajny liberalizm prowadzi do faszyzmu. Nie tylko ze względu na nieodpowiedzialność liberalnego establishmentu, który próbuje posługiwać się faszystami. Tu działa wiele czynników, ale wszystkie prowadzą w jednym faszystowskim kierunku. Kiedy wszystko jest na sprzedaż, ludzie zaczynają tęsknić za czymś świętym, niepodważalnym, nienegocjowalnym i irracjonalnym. Kiedy zanika solidarność i społeczeństwo robi się coraz bardziej wilcze, wtedy najłatwiejsza do odzyskania wydaje się wilcza solidarność – solidarność stada, hordy, plemienia. Kiedy neoliberalne antypodatkowe i antywydatkowe szaleństwo nakazuje ciąć pieniądze na kulturę, naukę, edukację – wtedy zamiast społeczeństwa mamy odmóżdżone jednostki. A odmóżdżone jednostki, gdy przestraszą się własnej samotności i spróbują się na nowo zjednoczyć, nie zrobią tego przecież w sposób przemyślany, tylko zgromadzą się wokół najprostszych, najbardziej tradycyjnych symboli, plemiennych totemów. Ale jest jeszcze jeden element kapitalizmu liberalnego, który sprzyja faszyzmowi. To komercjalizacja mediów. Kiedy najważniejsza jest przeliczana na kasę oglądalność, kiedy poszczególne media muszą konkurować o uwagę odbiorcy, wtedy ogólny przekaz medialny staje się jaskrawy i wrzaskliwy. W natłoku informacji wybija się tylko to, co szczególnie mocne i brutalne. Mama Madzi tańczy na rurze. Mama Madzi w bikini na koniu. Mama Madzi w areszcie jako Matka Boska w więźniarskiej szopce – i jej ulubione wigilijne przepisy (nic nie zmyślam, tylko skrzętnie przeglądam „Super Express” i „Fakt”). W tej sytuacji Palikot, żeby zaistnieć, rzeczywiście musi być chamem. W tej sytuacji politycy muszą produkować szalone oskarżenia i jęki, mowa nienawiści staje się standardem i w powietrzu zaczyna wisieć przemoc. Wygrywa ten, kto najgłośniej wrzeszczy. Wobec tego powinniśmy zapytać: czy informacja powinna być towarem? Czy demokracja może na to pozwalać? Oczywiście, nie mam odpowiedzi na pytanie, czym informacja miałaby być, jeśli nie towarem (to trudne pytanie w społeczeństwie, w którym gdy coś nie jest towarem, to nie istnieje). Ale nie unikniemy tego pytania, ono tak naprawdę rozbrzmiewa wszędzie, wrzeszczy do nas z nagłówków każdego tabloidu.
To wszystko, o czym tutaj piszę, narasta od dawna, ale w mijającym roku 2012 eksplodowało. To był zły rok. A nadchodzący 2013 może być jeszcze gorszy. Eksperci zapowiadają spowolnienie gospodarcze w Polsce: wzrośnie frustracja, a więc podatność na ekstremalne hasła. A może nas czekać jeszcze gorsze spowolnienie, spowolnienie globalne – jeżeli Obama nie dogada się z republikanami w sprawie deficytu budżetowego. Republikanie chcą ciąć wydatki na cele socjalne, Obama chce opodatkować najbogatszych. Jeśli nie dogadają się do końca roku, wtedy zgodnie z zeszłoroczną ustawą Kongresu cięcia nastąpią automatycznie, a wzrost podatków uderzy głównie w biednych. Siłą rzeczy, biedni staną się jeszcze biedniejsi, popyt wewnętrzny spadnie, a wydobywająca się z kryzysu gospodarka amerykańska zostanie znowu w ten kryzys wepchnięta. No, a jak Ameryka padnie, to padnie pół świata.
Najprawdopodobniej czeka nas zatem rok jeszcze bardziej mroczny niż poprzedni. Zarówno w Polsce, jak i na świecie.