Podobno normalny człowiek nie lubi poniedziałku. W takim razie ja nie jestem normalny, bo lubię poniedziałek i lubię moją robotę. Aczkolwiek są w tej robocie takie momenty, w których czuję się osobliwie – na przykład wczoraj, kiedy klient odrzucił koledze projekt kartki bożonarodzeniowej, bo stwierdził, że jest zbyt katolicka i może urazić czyjeś uczucia, hinduisty na przykład. Kartka była zbyt katolicka, bo znajdował się na niej makowiec i barszcz z uszkami. „No widzisz, jak ludzie w tym kraju pojmują religię – powiedziałem koledze – religia to barszcz z uszkami i makowiec”. „Tak – odpowiedział kolega – powinienem odpisać klientowi, że jego komentarz jest zbyt katolicki”. Stwierdziliśmy, że mamy do czynienia z perfekcyjnym przykładem kryptokatolicyzmu udającego neutralność wyznaniową. Stwierdziliśmy też, że jak się nie chce obrażać hinduisty, to lepiej w ogóle nie wysyłać mu żadnej kartki bożonarodzeniowej, nawet neutralnej. Boże Narodzenie nie jest hinduistycznym świętem, tylko chrześcijańskim, a więc nawet najbardziej neutralna kartka bożonarodzeniowa nie będzie neutralna ani też multi-kulti. A ponieważ uznaliśmy, że taka kartka jest niemożliwa, spróbowaliśmy ją wymyślić (lubimy wyzwania), aczkolwiek nasza znajomość kultury hinduskiej jest tylko po części teologiczna, raczej gastronomiczna. W każdym razie tekst już mamy:
Mały Kryszna w grocie leży
Któż przybieży? Tłum pasterzy!
Niosą mu świąteczne dary
To kolendra jest i curry
Hej kolendra, kolendra…
Tak było w poniedziałek. A dziś jest wtorek i tak się składa, że to właśnie wtorek jest dniem, którego nie lubię. Bo we wtorek, żeby napisać felieton, muszę znowu nawiązać kontakt z tak zwanymi mediami. Między piątkiem po południu a wtorkiem rano mam wrażenie, że żyję w miarę normalnym świecie, w czym utwierdza mnie lektura książek. W ten weekend na przykład czytałem powieść fantasy Król bezmiarów Feliksa Kresa. Bohaterka jest córką kapitana piratów. Ludzie jej ojca wyłupiają jej jedno oko, potem inkwizytor wsadza ją do machiny tortur (oczywiście nago, w plenerze, na samym środku wioski rybackiej, w warunkach chłodnej i wietrznej jesieni). A w międzyczasie dziewczynę gwałci rodzony ojciec i robi jej dwie turbo-córko-wnuczki bliźniaczki: dzieci rodzą się po przyspieszonej trzymiesięcznej ciąży i w osiem lat osiągają wiek matki.
Wydziwia, wydziwia, mruczałem sobie pod adresem autora podczas lektury. A potem przyszedł wtorek, znowu podłączyłem się pod Electronic Behavior Control System i wtedy dopiero poczułem się osobliwie. Przekonałem się znowu, że Kres aż tak bardzo nie wydziwia – świat, w którym żyję, jest jeszcze dziwniejszy. Na przykład poseł Ruchu Palikota, Piotr Chmielowski. Krytykuje lekcje religii za to, że jest tam mowa o cudownym rozmnożeniu chlebów, co miałoby zachęcać dzieci do nieróbstwa. Hm. Jeśli chodzi o krytykę lekcji religii, to ja bym się raczej zajął tym, że katoliccy księża wyrzucają z klasy uczennice w ciąży, a równocześnie głoszą, że antykoncepcja to zło. Ale Chmielowski boi się, że wiara w cud nakarmienia głodnych odbierze przyszłym pracownikom chęć do pracy. Ciekawe, że nie odebrała tej chęci mnie (przypominam: lubię poniedziałek) i milionom innych protestantów. Chmielewski najwyraźniej jednak wie lepiej: dobry pracownik to głodny pracownik, bo głodny pracownik to posłuszny pracownik. Tu mamy do czynienia z perfekcyjnym przykładem prawicowej dulszczyzny udającej antykatolicyzm.
Ale nie od Ruchu Palikota najbardziej boli łeb. Najbardziej boli łeb od prawicy. Zarówno tej kruszywowo-zarodkowej, jak i tej zarodkowo-trotylowej. Prawica kruszywowo-zarodkowa to PO, która buduje rozpadające się natychmiast autostrady, stadiony i lotniska, ale mediom na pożarcie daje Gowina (ten wybitny fantasta ogłosił właśnie, że niemiecki potwór Mengele zmartwychwstał i robi z polskich zarodków małe frankensztajny). Prawica zarodkowo-trotylowa to nie tylko PiS, ale także kilka niesamowitych tygodników, które bujają w krainie fantazji, że tak powiem, Kresowej (między Sienkiewiczem, a Feliksem Kresem). Cudowne nagłówki w rodzaju: „Wiewiórka znęca się nad Niedźwiedziem. Powstańcie, Bracia Misie” albo „Dziobak, Najinteligentniejsze Stworzenie Boże”. Przesadzam? Tylko trochę: „Nadchodzi czas próby. Tusk stawia katolików pod ścianą”, albo „Tusk Wódz Lewicy” – z obrazkiem przedstawiającym Donalda zrobionego na Che Guevarę. Fantasy wysokiej klasy (fantazy wyzokiej klazy). Inny przykład: autorzy prawicowi niesłychanie użalają się nad dolą biednych ludzi. A równocześnie zachwycają się zmarłą niedawno Margaret Thatcher. To tak, jakby powołali Komitet Obrony Myszy, a na prezesa powołali Mruczka.
Ostatnie doniesienia z Krainy Wielkiego Bzika (że zacytuję Witkacego), są takie, że na smoleńskim wraku znaleziono nie trotyl, ale nowocześniejsze materiały wybuchowe, oktogen i heksogen. Materiały jak materiały, nie znam się na nich, ale wiadomość na pewno jest wybuchowa. Spodziewałem się, że po takiej rewelacji pół Polski wstanie i niosąc na rękach Macierewicza względnie św. Andrzeja Bobolę – obaj panowie są całkiem podobni, różny jest tylko stopień mumifikacji – pomaszeruje na Pałac Prezydencki. Pół Polski jednak nie wstało. Ciekawe dlaczego. Może nie wierzy w swoją siłę (jak kiedyś pisał „Nowy Pompon”, 50% Polaków nie wie, że jest połową społeczeństwa). A może dlatego, że wiadomość ze sfery Wielkiego Bzika podał Wielki Gmyz? Słynny dziennikarz kulinarny (prowadzi w TV program o gotowaniu, proponuję tytuł: Katastrofy kuchenne) ma wiarygodność Najinteligentniejszego Dziobaka. Jeśli znalazł na wraku oktogen i heksogen, to najprawdopodobniej był to oksygen. Czyli tlen, którego w lasach podsmoleńskich naprawdę jest co niemiara (może jednak Solenie cukrem byłoby odpowiedniejszym tytułem?).
Ale ja, przyznam się Państwu, nawet bym chciał, żeby na wraku rzeczywiście odnaleziono oktogen, heksogen, kryptonit, flogiston, związek X profesora Atomusa i proszek Fiuuu. Jestem tak zmęczony mglisto-brzozowymi dysputami, że aż zaczynam chcieć zamachu. Chciałbym, żeby PiS wrócił do władzy, wypowiedział Rosji Wojnę o Wrak, Niemcom Wojnę o Zarodki i Mordorowi Wojnę o Pierścień. Chciałbym, żebyśmy osiągnęli Kresowe stężenie nieprawdopodobieństwa i żeby dzieci rodziły się po trzech miesiącach ciąży (Terlikowski z Hołownią zapewne pobłogosławiliby taką turbo-rozpłodowość – zawsze przecież twierdzili, że trzymiesięczny embrion jest dzieckiem). Chciałbym, żeby powstały mikroróżańce z zarodków, które same z siebie będą recytować po cichutku: „A nasz papież Franciszek zredukuje treść kiszek, księżom wskaże suchy chleb”. Chciałbym zobaczyć, jak realizuje się katolickie fantasy, bo chciałbym zobaczyć, jak reagują na to sami katolicy – chciałbym zobaczyć to przerażenie, które prowadzi do opamiętania.
Ale chyba jednak jestem naiwny – niektórzy ludzie są odporni na przerażenie, a już na pewno na opamiętanie. Każda kolejna wiadomość obala moje nadzieje, bo widzę, jak ludziska z szeroko otwartymi buziami radośnie łykają kolejną porcję fanta-makabry. Jasna Góra, proszę Państwa, Jasna Góra. Dzisiaj klient dla odmiany odrzucił mój tekst radiówki, w której rymowałem: „idealny-banalny-niepunktualny-nierealny” i „głupku-punktu-punktów”, bo stwierdził, że to już nie są rymy częstochowskie, ale jasnogórskie (czyli tym razem ktoś wykrył kryptokatolicyzm u mnie). Kiedy mu powiedziałem, że na tym właśnie ma polegać komizm, odpowiedział mi, że Jasna Góra nie jest komiczna, tylko tragiczna. I okazało się, że ma rację. Gdy tylko podłączyłem się pod Electronic Behavior Control System, dowiedziałem się, że na Jasnej Górze powstał kolejny Komitet Obrony Myszy, którego prezesem jest oczywiście kot Jarosława Kaczyńskiego i który zamierza przywołać z grobu Jana III Sobieskiego. Kolejna mumia w naszej polityce.
Należałoby tym panom zrobić taki numer, jaki wykręcili kiedyś księciu Radziwiłłowi „Panie Kochanku” jego imprezowi koledzy. Książę „Panie Kochanku”, modelowy przedstawiciel tradycyjnego szlacheckiego katolicyzmu, był znany z wielu śmiałych poczynań, a w kwestii praw nienarodzonych sięgał jeszcze głębiej niż Gowin z Terlikowskim. Słyszał płacz nie tylko zarodków, ale i plemników. Mianowicie podczas uczt wchodził na stół, masturbował się publicznie, a po udanym wytrysku kazał dwa razy strzelać z armat – pierwszy raz z okazji pojawienia się na świecie nowego Radziwiłła, a drugi raz z okazji tegoż nowego Radziwiłła natychmiastowej śmierci. Otóż ten zacny propagator myślenia pro-life pewnego razu stanął nad grobem jakiegoś szlachcica i wyzwał go na pojedynek, dając mu czas do południa. W południe koledzy księcia utworzyli ponurą procesję, która zaczęła się zbliżać do drzwi książęcego pałacu, wołając: „Idzie! Idzie!”. Książę, który był w środku, mimo całej swej śmiałości nie odważył się otworzyć. Padł na kolana i przez zamknięte drzwi przepraszał domniemanego trupa tak długo i tak żarliwie, aż makabrosz (odgrywany przez kolegę) wybaczył księciu i „wrócił do siebie”.
Ale co ja mówię. Znowu popadam w przesadny optymizm, znowu zaczynam wierzyć, że można tych ludzi doprowadzić przerażeniem do opamiętania. Nie, ich nie. To nie „Panie Kochanku”. „Panie Kochanku” to pikuś.