Mój siedmioletni syn ma koleżankę – rówieśnicę, towarzyszkę swoich domowych popołudniowych zabaw. Przypatruję się czasem ich zabawom. Któregoś dnia bawili się w dom. Ona była matką i żoną, on ojcem i mężem. Zauważyłem, że „rano”, po ceremonii „śniadania” i „pożegnań” młoda osóbka wędruje w drugi kąt pokoju („idzie do pracy”), a mój syn zajmuje się jakąś krzątaniną przy misiu, coś trzepie, miesza, mruczy.
– Nie idziesz do pracy? – spytałem.
– Nie, przygotowuję obiad – powiedział rzeczowo.
– A w ogóle pracujesz?
– Nie, Ania pracuje, więc nie ma kto zająć się dzieckiem – powiedział, wskazując na misia, który pełnił widać funkcję syna. – Na razie muszę więc być z dzieckiem – dodał z westchnieniem.
Powiedziałem o tej zabawie swojej żonie. Roześmiała się i stwierdziła, ze rośnie na prawdziwego współczesnego mężczyznę.
List czytelnika (lat 35) do „Trybuny Ludu”, 1974.