Kraj, Weekend

Kolce na ławkach i brak zieleni. Jakie błędy popełniają polskie miasta? [rozmowa]

Betonoza to tylko objaw. Przyczyna leży głębiej: w ideologii, która zamieniła przestrzeń wspólną w inwestycję, a relacje sąsiedzkie w ryzyko. Magdalena Milert mówi, dlaczego tak trudno dziś żyć razem i co trzeba zmienić, by odzyskać miasto.

Paulina Januszewska: Mieszkania są w Polsce drogie i niedostępne, przestrzeń – zabetonowana i zakorkowana, a inkluzywna urbanistyka z uporem maniaka – nazywana powrotem do komuny. W swojej książce Dla kogo jest miasto? Jak tworzyć przestrzeń, która o nas dba pokazujesz, że powinno być inaczej. Lewicowy odbiorca to wie, ale czy po lekturze uwierzy też, że się da?

Magdalena Milert: Lewica jest rzeczywiście bardzo czuła na niekorzystne zmiany i z trudem znajduje pozytywy. Moja książka, zresztą, także w dużej mierze bazuje na rozmowach z osobami, które obserwują mnie w sieci i które opowiedziały mi bardzo dramatyczne historie o wykluczeniu transportowym czy fatalnej polityce mieszkaniowej. Starałam się jednak na każdy z tych przypadków znajdować kontrprzykład. Wbrew pozorom nie było to trudne, ale wymagało ode mnie zróżnicowania kanałów informacji, by zobaczyć możliwie prawdziwy, a nie katastroficzny obraz świata.

Temu wydają się służyć opisane przez ciebie alternatywne modele mieszkalnictwa. Co powinniśmy o nich wiedzieć i dlaczego wiemy wciąż mało?

Towarzystwa Budownictwa Społecznego i Społeczne Inicjatywy Mieszkaniowe są uważane za mniej „fajne” miejsca do zamieszkania tylko dlatego, że teoretycznie nie można ich wykupić na własność. Tymczasem w praktyce to bloki jak każde inne. W dodatku pojawiły się już prawne możliwości ich nabycia. Niedawno przegłosowano w Sejmie poprawkę pozwalającą na wykup mieszkania w SIM-ach po 15 latach od oddania mieszkań do użytku. Za prawem wykupu zagłosowała nawet Konfederacja. To może wielu zaskoczyć, ale partia Mentzena sprzeciwiła się lobby deweloperskiemu, któremu z kolei Platforma Obywatelska powierza całą politykę mieszkaniową.

Kobieta w mieście to persona non grata

Może się okazać, że senatorzy PO zablokują tę poprawkę.

To niestety pokazuje, gdzie jako kraj pod władzą tej partii jesteśmy w dyskusji mieszkaniowej. Mimo wszystko o alternatywnych sposobach mieszkania i tworzenia mieszkań, a także podatku katastralnym czy wykorzystaniu pustostanów, mówi się coraz więcej, bo zmusza nas do tego kryzys. Presja społeczna sprawiła, że zwiększono budżet na mieszkalnictwo. Jednocześnie państwo robi wszystko, by o istnieniu możliwości zakładania wspólnot mieszkaniowych czy budujących wspólnymi siłami blok w ramach już istniejącego prawa słyszano jak najmniej.

Domyślam się, że chodzi tu o kooperatywy mieszkaniowe. Komu sprawdzi się ta opcja?

Założenie ustawowe jest takie, że zbiera się grupa osób, która buduje sobie blok. To propozycja dla osób, które są gotowe zaangażować się w cały proces planowania i budowania na podobnej zasadzie, jak w przypadku stawiania własnego domu. Różnica polega na tym, że nie trzeba przenosić się na przedmieścia, i że efektem ma być budynek odpowiadający na potrzeby co najmniej kilku gospodarstw. Wymaga to cierpliwości, skłonności do zawierania kompromisów i spełnienia konkretnych uwarunkowań prawnych. Trzeba przede wszystkim mieć gdzie budować i wiedzieć, jak to zrobić.

Piszesz też o anarchitekturze i squattingu. Ale to chyba modele niezbyt dobrze zadomowione w Polsce?

Uderzył mnie w czasie pracy nad książką brak szerszej dyskusji na ten temat w polskich opracowaniach. Niby jakieś raporty powstają, ale trzeba się do nich mocno dokopywać, w dodatku squatting jest u nas bardzo demonizowany. Sama także, mimo że mam lewicowe poglądy, miałam raczej negatywne zdanie o tym zjawisku. Zmieniłam opinię, gdy zaczęłam czytać o tym, jak squatting funkcjonuje za granicą. Zrozumiałam, że jest formą dbania o tkankę miejską i narzędziem budowania lokalnych wspólnot. Architekci mówią, że najgorsze, co może się przydarzyć budynkowi, to długotrwałe nieużytkowanie. Jeśli więc ktoś w takim miejscu zamieszka, choćby je ogrzeje, naprawi i tak dalej, to przedłuża mu życie.

Czemu nie ma u nas silnych ruchów squatterskich?

Z jednej strony nie istnieją realne możliwości tworzenia na ich podstawie bardziej sformalizowanych struktur. Przykładowo, w Krakowie była grupa, która zajęła pusty budynek i samodzielnie wyremontowała dach. Zostali jednak usunięci z tego miejsca. Dopiero po całej tej sytuacji miasto zainteresowało się obiektem i ostatecznie przekształciło go w instytucję publiczną. Jednak osoby, które faktycznie wykonały realną pracę i dały impuls do zmian, zostały całkowicie wykluczone z dalszego działania – mimo że nie miały negatywnego wpływu na otoczenie.

Zaleta patodeweloperki? To, że w kraju o tak dużym głodzie mieszkaniowym ktokolwiek buduje mieszkania [rozmowa]

A z drugiej?

Problem leży w tym, jak wygląda nasza mocno przesunięta na prawo debata publiczna i sposoby myślenia o wspólnotowości, użytkowaniu przestrzeni poza dominującą logiką własności. Ta ostatnia stanowi wartość nadrzędną – wyprzedza prawo do mieszkania i bycia lokatorem. Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że żyjemy w indywidualistycznym i stygmatyzującym społeczeństwie, dla którego mieszkanie jest przede wszystkim towarem. Jeśli jednak ktoś chce bardziej zgłębić ten temat, polecam książkę System do mieszkania Agaty Twardoch, a także Poza własnością Joanny Erbel.

Stwierdzasz w książce, że widzimy wręcz postępującą penalizację squattingu, która ma bronić miasto przed ujawnieniem liczby pustostanów. Czy istnieją narzędzia pozwalające dotrzeć do tych danych?

Opcji jest kilka, przy czym formalnie nie ma obowiązku ujawniania tych zasobów. Istnieją jednak badania, które na podstawie ilości zużytej wody i prądu wskazują na miejsca niezamieszkane. Gazu nie warto brać pod uwagę, bo korzystamy z niego coraz mniej. To są jednak informacje, które      mamy na przykład wewnątrz wspólnot mieszkaniowych       pobierane na przykład w celu wyliczania opłat śmieciowych. Drugi sposób to analiza danych pozwalających ustalić liczbę mieszkańców miasta, czyli statystyk dotyczących transportu, zarządzaniem logistyką miasta i tak dalej. Czasem takie informacje publikowane są w raportach typu Smart City. Na pewno można próbować naciskać na transparentność czy próbować sprytnie pytać o to gminy, spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe. Trzeba jednak liczyć się z oporem instytucjonalnym i społecznym, bo wiele z tych pustostanów do kogoś należy i istnieje słuszna obawa o wyciek danych wrażliwych. Jednocześnie wiemy, że skutecznie docierają do nich flipperzy, a zatem obieg informacyjny istnieje, tyle – że nieoficjalnie i najczęściej jest wykorzystywany do budowania prywatnego kapitału.

Wśród alternatywnych form mieszkania wymieniasz także co-living. Na ile jest to rozwiązanie faktycznie postępowe i prospołeczne?

Powstało wokół niego sporo marketingowej papki. Nowoczesne akademiki, za które trzeba płacić chore pieniądze, szczycą się ideą co-livingu, ale przysłaniają faktyczne zapotrzebowanie na socjalną infrastrukturę studencką. Zresztą, tworzy się je głównie dla młodych singli, najczęściej zza granicy. Prawdziwie prospołeczny co-living to tworzenie wspólnych przestrzeni w niekomercyjnym celu przeciwdziałania izolacji i samotności. W ramach pozytywnego przykładu warto tu podać popularyzujący się nieformalny ruch wspólnego zamieszkiwania seniorek.

Gdzie widać wzrost takich rozwiązań?

W Polsce słyszałam o jednym przypadku, ale już na zachodzie – zwłaszcza w Hiszpanii i krajach latynoskich, to dość silny trend, który w dużej mierze wynika z uwarunkowań kulturowych. Sądzę jednak, że może sprawdzić się również u nas, zwłaszcza wśród osób starszych i niechcących żyć samotnie. Jednocześnie przestrzegałabym tutaj przed robieniem masowego co-livingu z domu seniora. Jeśli wymyślimy sobie kilkupiętrowy budynek dla takich osób, może to prowadzić do gettoizacji. A tego przecież nie chcemy.

Co-living to raczej małe inicjatywy?

Dokładnie tak – małe i wrzucone w jakąś większą tkankę, bo właśnie o tym mówi inna idea mixed-use, czyli budowanie miasta na bazie łączenia różnych funkcji. Lepiej zadziała duże mieszkanie czy dwa zamieszkiwane przez osoby seniorskie w dużym budynku niż cały gmach. Badania pokazują, że wiele osób starszych mieszka w za dużych dla indywidualnego użytku mieszkaniach, których nie są na przykład w stanie ogrzać w zimie. Towarzystwo współlokatorów pomaga ten i wiele innych problemów rozwiązać.

Miasto 15-minutowe: wolność za kółkiem to nie fakt, tylko frazes lobby motoryzacyjnego

Co jest największym hamulcowym w tworzeniu takich mikrowspólnot?

Nie mamy wypracowanych instrumentów prawnych, które wytyczałyby im ścieżki działania. Nie jest oczywiste, jak zabezpieczyć osoby, które wprowadzają się do właścicielki danego mieszkania. Nie w każdym przypadku należy od razu zakładać spółdzielnię. Ale jeśli nie – jakie mamy opcje? Prywatny fundusz inwestycyjny? Jednak taką inicjatywę łatwo byłoby skomercjalizować.

Może wnuczek którejś z seniorek powinien założyć firmę–krzak, która – powiedzmy – oferuje apartamenty na wynajem? Jest to jakieś rozwiązanie, ale trudno je nazwać usankcjonowanym. Musimy to zmienić, bo jesteśmy starzejącym się społeczeństwem. Co-living wydaje się rozwiązaniem idealnym na starość – ale może być też interesującą opcją dla młodych rodziców.

Na bazie tego założenia powstało słynne wiedeńskie osiedle Frauen-Werk-Stadt, które opisujesz w książce. To jednak projekt sprzed prawie trzech dekad. Nadal się broni?

Część rozwiązań powstała na bazie stereotypów. Kuchenne okna wychodzą na plac zabaw, by kobiety spędzające czas w kuchni mogły mieć oko na dzieci. Inne z kolei – jak obecność wspólnych przestrzeni, świetlic, pralni czy terenów rekreacyjnych wolnych od ruchu samochodowego – powinny być standardem.

Nawet w osiedlach deweloperskich co-living mógłby polegać właśnie na obowiązkowym tworzeniu takich miejsc. Dzieci mogłyby wychowywać się wspólnie, a rodzice, zwłaszcza młode matki w miastach, nie czułyby się odizolowane od reszty świata.

Przekonujesz, że projektowanie inkluzywnej przestrzeni służy wszystkim, a nie tylko najbardziej wykluczonym. Pozytywny odbiór Betonozy Jana Mencwela pokazał, że wkurzamy się na miasta, które wyglądają jak rynki w Kutnie czy Końskich, gdzie latem można smażyć jajecznicę na chodniku. A jednak, gdy przychodzi do większych zmian, mówimy: zgoda, ale nie na moim podwórku. Dlaczego?

Przez wiele lat byliśmy karmieni treściami, które w stygmatyzowały rozwiązania oparte na wspólnotowości. Wkładano nam do głów wizję Polski, w której każdy mieszka w domku jednorodzinnym, robi grilla i ma co najmniej dwa samochody. To nie jest marzenie, z którym Mentzen się urodził, tylko American dream, który zdominował naszą popkulturę obrazkami ze słynnego osiedla Levittown.

Co to za osiedle?

Levittown powstało w odpowiedzi na ogromny kryzys mieszkaniowy w USA po wojnie. Jednorodzinne domki z osobnymi trawnikami miały zapewnić niedrogie mieszkania powracającym weteranom II wojny światowej, pobudzić kulejącą gospodarkę i zresocjalizować żołnierzy      powracających z frontu. Promowały przy tym pogląd, że rodzina nuklearna z żoną w domu i pracującym mężem to najlepsza komórka społeczna. Dla wspólnotowości wykraczającej poza biały płot okalający idealnie przystrzyżoną trawę nie było w tej wizji miejsca.

W Polsce ten model pokutuje do dziś. Podczas transformacji wszystko, co kojarzyło się z socjalizmem, było odrzucane, a amerykański, indywidualistyczny tryb życia – hołubiony. W książce przywołuję Kevina samego w Nowym Jorku – film, który stał się świąteczną tradycją Polaków.

Excel zamiast mózgu, czyli jak powstał program mieszkaniowy Konfederacji

Opisujesz scenę, w której główny bohater trafia w parku na osoby w kryzysie bezdomności i pracownice seksualne. Jest przerażony.

A my wraz z nim, bo osoby mieszkające w parku powinny w nas budzić odrazę. Film nie pokazuje niestety przy tym, jak amerykańska polityka mieszkaniowa oraz instytucjonalny rasizm doprowadziły tak wiele osób do utraty dachu nad głową. Wolimy myśleć, że ktoś wybrał sobie takie życie, bo na przykład za dużo pił, zamiast uczciwie pracować.

Większość z nas na hasło „bezdomność” widzi pijanego i zaniedbanego mężczyznę, tymczasem wielu osób w kryzysie bezdomności nie da się rozpoznać, ponieważ się maskują.

Podobnie generalizujące narracje dotyczą osób pochodzenia romskiego, o których zwykło się mówić, że prowadzą tułaczy tryb życia, a jeśli się gdzieś osiedlają – to w zapuszczonych barakach.

A jak jest naprawdę?

Zapominamy, że była to ludność eksterminowana z podobną zaciętością, z jaką prześladowano Żydów, w PRL-u zaś przymusowo – osiedlana w warunkach pozostawiających wiele do życzenia, na przykład w budynkach więzienia. Dziś z kolei Romowie zostali wyrugowani z pamięci, a ich osiedla zamieniane są na parkingi i nowe bloki zamieszkane już przez kogoś innego. To oznacza, że w miejskich opowieściach, muzeach, tablicach pamiątkowych czy szkolnych lekcjach historii niemal nie ma śladu po ich obecności. Choć przez pokolenia żyli w tych samych miejscach, pamięć o nich została zastąpiona stereotypami albo całkowitym milczeniem. Zniknęły zarówno materialne ślady ich obecności, jak i świadomość ich wkładu w życie miast. To kształtuje nasze wyobrażenia o wspólnej przestrzeni. Nie chcemy Romów za sąsiadów albo osób w kryzysie bezdomności śpiących na ławce.

Odstraszamy ich za pomocą tzw. wrogiej architektury. Co to znaczy?

Chodzi o rozwiązania, które uniemożliwiają osobom w kryzysie bezdomności przebywanie w miejscach publicznych, zwłaszcza tych reprezentacyjnych. To na przykład kolce lub kraty montowane w pobliżu wylotów wentylacji z budynków, przy których można się ogrzać, albo pozbawione opar, wypukłe ławki z podłokietnikami między siedziskami. Czasami są to tzw. „ławki do stania”, czyli służące do oparcia się, a nie siedzenia. Słynna ławka z Camden, o której piszę w książce, została skonstruowana tak, żeby nie tylko nie można było się na niej położyć, ale żeby też nie mogli po niej jeździć rolkarze czy deskorolkarze.

Prawo do samochodu, prawo do życia: dlaczego potrzebujemy szkolnych ulic?

Czyli de facto wykluczonych jest więcej?

Tak. Istnieją też rozwiązania wymierzone przeciwko gromadzeniu się młodzieży, jak The Mosquito, czyli system nadawania dźwięków o częstotliwości odbieranej przez młode osoby. Coś takiego zainstalowano w Wielkiej Brytanii. W tamtejszym hrabstwie Nottinghamshire z kolei pod jednym z mostów zastosowano różowe oświetlenie, które eksponowało niedoskonałości skóry, co miało odstraszać przychodzących tam i często zmagających się z trądzikiem nastolatków. W kanadyjskiej Victorii natomiast w toaletach publicznych montowano niebieskie światło, które zmniejszało widoczność żył. Miało to uniemożliwiać osobom uzależnionym przyjmowanie narkotyków dożylnych. To się nie udało. Ta strategia spowodowała zwiększenie liczby infekcji i utrudniła korzystanie z toalet osobom niedowidzącym.

Dość kuriozalna bywa także walka z gołębiami.

W Birmingham na drzewach prestiżowego osiedla zamontowano kolce, żeby tam także ptaki nie mogły siadać, bo brudziły zaparkowane na dole samochody.

Powołujesz się na badania, które sugerują, że zamiast ładować czas energię i pieniądze w odstraszanie ludzi, lepiej pomóc im wyjść z kryzysu.

Tak, np. w przypadku osób dotkniętych bezdomnością sprawdza się zasada „najpierw mieszkanie”. To model pomocy osobom w kryzysie, w którym to najpierw zapewnia się stałe, bezwarunkowe zakwaterowanie, a następnie oferuje indywidualnie dobrane wsparcie. Opiera się na założeniu, że stabilne mieszkanie jest podstawowym prawem i warunkiem skutecznego rozwiązywania innych problemów życiowych. Warto również inwestować w świadomość społeczną na ten temat. Na szczęście coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę, że bliżej im jest do utraty dachu nad głową niż kupna mieszkania. Statystycznego Polaka dzieli od tego pierwszego trzy wypłaty. To mówi nam jasno, że stygmatyzacja nie jest rozwiązaniem. Mnie bardzo rozczulił przykład z Limy, gdzie w czasie pandemii COVID-19 jedną z historycznych aren korridy zmieniono w schronisko dla osób w kryzysie bezdomności, które słyszały przecież „zostań w domu”, a go nie miały. Wytworzyła się wokół tego społeczność, która działa pomocowo do dziś. W Australii istnieje z kolei cały sektor poświęcony budowaniu świadomości na temat bezdomności. W wielu krajach funkcjonują programy uwzględniające nie tylko samych ludzi, ale i ich zwierzęta, które często wykluczają możliwość zamieszkania w ośrodku pomocowym. To jest właśnie projektowanie usług zorientowanych na potrzeby ich użytkowników.

Stawiasz zarzut współczesnej architekturze, że w przeciwieństwie do innych branż nie interesuje się ona potrzebami korzystających z niej ludzi, jest wyjątkowo konserwatywna i właściwie „nie zmieniła się od czasów Witruwiusza”. Jest aż tak źle?

Z pewnością brakuje podejścia, które jest oczywiste na przykład dla twórców aplikacji. W branży IT tzw. user experience zakłada ulepszanie oferty w oparciu o potrzeby użytkowników. W architekturze – nie. Wizje projektantów często pomijają podmiotowość użytkowników architektury, a czasem wręcz go dehumanizują. Jeśli zakładamy, że wszyscy jesteśmy sprawnymi, dobrze zbudowanymi, dużo zarabiającymi i poruszającymi się głównie autem mężczyznami w sile wieku, to nic dziwnego, że znacząca część społeczeństwa pozostaje pominięta. Stąd porównanie do czasów Witruwiusza, gdy orientowano się na patrycjuszy, czyli najbardziej uprzywilejowanych.

Jednocześnie coraz więcej mówi się o projektowaniu feministycznym, czyli równościowym czy biocenotycznym, czyli uwzględniającym rolę przyrody). Rozmawiałyśmy o tym w 2021 roku. Co od tamtej pory się zmieniło?

Przede wszystkim widać wreszcie rezultaty przyjęcia programu Dostępność Plus. Prawnie zostało wymuszone, aby publiczne miejsca i instytucje miały dostępność dla osób z ograniczeniami. Mamy więcej wind, podjazdów, ale i niwelacje schodków, krawężników itp. Jestem zwolenniczką prawa, które nakazuje wprowadzanie rozwiązań dla osób najbardziej wrażliwych, ponieważ wszyscy na tym korzystają. Przestrzeń dostępna dla kogoś, kto porusza się na wózku, będzie również dostępna dla rodzica prowadzącego wózek dziecięcy. Skoro wiemy, że statystycznie najczęściej funkcję opiekuńczą sprawują kobiety, to także dla nich jest to korzystne. Z kolei większa dostępność toalet wspiera osoby miesiączkujące czy zmagające się z nietrzymaniem moczu, a także seniorów oraz osoby w kryzysie bezdomności.

A czy betonoza się skończy?

Nie tak prędko, ale zmieniające się prawo unijne obliguje do przemyślenia projektów rewitalizacyjnych. Te zupełnie pozbawione zieleni nie dostaną bowiem dotacji. Do przodu idzie też Zielony Ład, co ma realne przełożenie na to, że jak budują deweloperzy. Coraz rzadziej budynki otaczają      betonowym placem – są zobowiązani do posadzenia kwietnika, trawnika czy drzew. Jako członkini krakowskiej MKUA (Miejska Komisja Urbanistyczno-Architektoniczna) mogę z ulgą przyznać, że czynniki takie jak dostępność oraz zieleń stały się dla miast priorytetami. Wydaje się więc, że betonoza jest już wstydliwa i passé.

**

Magdalena Milert – absolwentka Politechniki Śląskiej. Architektka, Urbanistka, członkini krakowskiej MKUA. W swoich social media jako @pieing [wymowa: pajing jak ang. ciastko = pie + ing ] opowiada o gospodarce przestrzennej, architekturze, urbanistyce oraz psychologii przestrzeni.

Podkreśla, że miasto ma być zrobione porządnie i dostępne dla wszystkich, a także zaadaptowane do zmian klimatycznych. Wyróżniona w Kobietach Forbes Women 2021, autorka książki „Dla kogo jest miasto? Jak stworzyć przestrzeń, która o nas dba.”

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Autorka książki „Gównodziennikarstwo” (2024). Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij