Ukraina chce być przyjęta do NATO i obrała taki kierunek cywilizacyjny. Na takiej ścieżce i na takim kursie jest gwarancją, że Rosja, ta „stacja paliw z głowicami atomowymi”, nie zmieni znacząco równowagi sił w Europie.
Na szczycie NATO w Bukareszcie w 2008 roku przywódcy Sojuszu wyrazili dość jasno chęć zaproszenia Ukrainy i Gruzji, by zostały jego kolejnymi członkami. Owszem, opierali się temu Niemcy i Francuzi, ale stanowisko ówczesnego sekretarza generalnego Jaap do Hoopa Scheffera było dość jasne: pewnego dnia oba państwa znajdą się w NATO.
Opór motywowano między innymi tym, że ktoś kiedyś rzekomo przyrzekł Michaiłowi Gorbaczowowi, że Sojusz nie będzie rozszerzał się na wschód. Uważano wówczas na Zachodzie, z pewną dozą wyższości, że państwa położone pomiędzy Niemcami a Rosją są członkami NATO drugiej kategorii. Cieszą się zatem gwarancjami bezpieczeństwa wynikającymi z zasady wspólnej obrony zawartej w artykule 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, ale bez stacjonowania w Europie Środkowej żołnierzy innych państw NATO-wskich. Żeby nie drażnić Rosji.
Zandberg: Europa to nie Disneyland dla oligarchów. Pora zająć się rosyjskimi majątkami
czytaj także
W pierwszej dekadzie XXI wieku po obu stronach Atlantyku pojawiały się jeszcze wyrafinowane, choć ostatecznie z pozytywną konkluzją analizy „za i przeciw” w kwestii rozszerzania Sojuszu, ale i głosy twierdzące, że jest ono niepotrzebne, dochodzące głównie z amerykańskiej lewicy. Bo przecież Rosja współpracuje z NATO w Afganistanie, bo w ogóle rozszerzenie NATO w latach 90. o Polskę, Węgry i Czechy miało być błędem. Podkreślano, że przyjęcie jeszcze państw bałtyckich jest rozciąganiem obszaru zastosowania Artykułu 5 do granic jego wytrzymałości, a państw tych nie da się obronić, jeśliby je Rosja faktycznie zaatakowała. Tak zwani realiści polityczni (a raczej darwiniści), jak profesorowie John Mearsheimer czy Edward Luttwak wzywali: „skończcie z tą liberalną iluzją rozszerzenia NATO” albo twierdzili: „przyjmijcie Polskę, a NATO przestanie istnieć”. Byle tylko nie prowokować Rosji.
W 2008 roku Rosja pokonała Gruzję w wojnie, której przyczyny wciąż nie są przekonująco wyjaśnione. Być może Gruzini dali się wówczas sprowokować i zaatakowali Abchazję i Osetię, a być może Rosjanie po prostu najechali Gruzję i postanowili zahamować jej zachodnie aspiracje. W każdym razie krótka wojna Rosji z Gruzją po raz pierwszy dała przeciwnikom rozszerzenia NATO kolejny argument. Ten sam, który Rosja zaprezentowała w pełnej krasie w roku 2014, napadając na Ukrainę, odbierając jej Krym i de facto zajmując Donbas. Jaki to argument? Można go zrekonstruować następująco: „nie można do Sojuszu przyjmować państwa z problemami granicznymi i terytorialnymi, ponieważ problemy te automatycznie stałyby się sporami całego Sojuszu z agresorem”. A Sojusz nie pójdzie na wojnę o miasta i wsie, których nazw nikt nie potrafi wymienić. Przepustką do ekskluzywnego klubu obronnego jest krawat oraz nieawanturowanie się z sąsiadami.
Co stało się później, wiemy doskonale. Po wojnie 2014 roku Amerykanie przysłali do Europy kilka tysięcy żołnierzy „na stałą rotację”. Ukraina wierzgała, Rosja pomrukiwała, Trump się wdzięczył do Putina, Niemcy handlowali z Rosją na całego, a Francuzi namawiali, by Rosja się zeuropeizowała i poszła z Zachodem przeciwko Chinom. Duchy Mearsheimera, Gazociągu Północnego i świętego spokoju zapanowały po 2015 roku w Europie, uspokojonej na kolejne lata kilkoma tysiącami żołnierzy amerykańskich i NATO-wskich w Polsce, na Litwie, Łotwie i w Estonii.
Wzrost potęgi Chin, pandemia, rozciągnięte łańcuchy dostaw, cyberataki, klimat, Facebook i Space X stworzyły nowy, wyrafinowany katalog wyzwań cywilizacyjnych. Wojna w tym kontekście miała być już tylko wojną hybrydową, w kosmosie, w cyberprzestrzeni, o Tajwan i jego półprzewodniki, może jeszcze wojną w państwach afrykańskich albo starciem liberalnej demokracji z nieliberalnymi populistami. Ale – broń boże – nie wojną prawdziwą.
A jednak od co najmniej dwóch miesięcy żyjemy w atmosferze grozy wojny, po przebudzeniu zaglądając do portali – plotkarskich lub poważnych – i sprawdzając, czy już wybuchła. Rosja zgromadziła pod granicą Ukrainy 150 tysięcy żołnierzy (choć trzeba przyznać, że około 80 tysięcy już w tych rejonach stacjonowało wcześniej). Grozi Ukrainie, ale mówi, że nie grozi. Grozi Zachodowi, ale mówi, że to Zachód grozi Rosji i ją otacza. Oskarża Ukrainę o ludobójstwo, choć to jej rakiety zestrzeliwują samoloty pasażerskie, a prorosyjscy separatyści ostrzeliwują przedszkola po ukraińskiej stronie. Rosja oszukuje, mówiąc, że wycofuje siły, i jednocześnie jest zdania, że to Zachód ją oszukał. Burzy poczucie bezpieczeństwa Ukraińców i całej Europy, ale twierdzi, że to jej bezpieczeństwo jest zagrożone, a gwarancje bezpieczeństwa dla Rosji muszą być niepodzielne. A to znaczy, że Ukraina nie może zostać przyjęta do NATO, bo to zagroziłoby w przyszłości bezpieczeństwu Rosji.
Temat członkostwa Ukrainy w NATO (oraz Unii Europejskiej, jako specyficznym przedsionku do Sojuszu) ponownie stanął w pełnym świetle. Konflikt Rosji z Ukrainą o możliwość jej wejścia do Sojuszu stał się w istocie konfliktem Rosji z Zachodem o sposób widzenia świata. Czy państwa mogą decydować o sobie, czy nie? Czy można napaść na inne państwo bez powodu, zdestabilizować je i wyłączyć jego aspiracje cywilizacyjne? Zachód mówi, że nie, a Rosja, że można, bo są przecież historyczne precedensy: USA napadły na Serbię w 1999 roku, na Afganistan w 2001 i na Irak w 2003.
Rosja mówi, że się lęka NATO, które ją otacza ze wszystkich stron. Putin zza swojego groteskowego stołu powtarza, że Zachód się rozpadł moralnie, ale wciąż zagraża Rosji wojskowo. I przy okazji morduje i torturuje swoich przeciwników wewnętrznych.
czytaj także
Pieprzyć Putina (i przy okazji Mearsheimera). Ukraina powinna zostać przyjęta do NATO, z wytyczoną ścieżką współpracy i dochodzenia do członkostwa. Ukraina chce być przyjęta do NATO, obrała taki kierunek cywilizacyjny, a toczona od ośmiu lat wojna, w myśl słów Charlesa Tilly’ego („wojna tworzy państwa”), zbudowała ją i jako państwo, i jako naród.
Ma jedną z największych europejskich armii, ponad 200 tysięcy żołnierzy, dość szybko się transformującą. Ma aspiracje, własny język, własnych pomordowanych i swoją nową narodową (albo i nacjonalistyczną nawet) historię. Zasługuje na suwerenność, Zachód i Europę bardziej nawet niż niektórzy Europejczycy dawno w Unii zakorzenieni. Może i jest wciąż skorumpowana, może i rozszarpują ją oligarchowie – ale które państwo takiej drogi nie przechodziło? Przynajmniej się stara.
Ukraina na takiej ścieżce i na takim kursie jest gwarancją, że Rosja, ta „stacja paliw z głowicami atomowymi”, nie zmieni znacząco równowagi sił w Europie. Nie odzyska statusu państwa-mocarstwa i pozostanie hegemonem regionalnym, gaszącym biedarewolucje w Kazachstanie czy gdzieś tam, jeśli tylko Chiny jej na to pozwolą. Może mieć unowocześnioną armię, może mieć te swoje nieudolne kagiebowskie kill-teamy i super wścibskich hakerów – ale nie zmieni tym losów Europy, jeśli Ukraina stanie jej na drodze. Losy świata mogą zmienić Chińczycy, ze swoją technologią, potencjałem ekonomicznym i demografią, ale to już inna sprawa. Rosja może być co najmniej dla Chińczyków młodszym partnerem, powoli konsumowanym pod względem zasobów surowcowych i znaczenia. A Ukraina w strukturach zachodnich może być dla Rosji przykładem cywilizacyjnym, jakąś przepoczwarzoną Rusią Kijowską, z której wychodzić będą impulsy do transformacji księstw moskiewskich.
Zanim nastąpi pełne wejście w struktury zachodnie, Ukraina powinna obronić się sama, ale ze wsparciem sprzętowym, finansowym, szkoleniowym, wywiadowczym, cybernetycznym i każdym innym pochodzącym z Zachodu. Jak największym, stałym i nienaruszalnym. Zachód musi Ukrainie pomóc pod każdym względem, by zwalczyć rosyjskie zagrożenie. Musi zwłaszcza pomóc jej ekonomicznie przetrwać ten uścisk boa dusiciela.
Na szczęście Zachód w ostatnich dwóch miesiącach pokazał jedność i wsparcie dla Ukrainy. Joe Biden zabrał się całkiem sprawnie za wojnę informacyjną z Rosją, ujawniając prawdziwe albo i rzekome dane wywiadowcze o tym, że Rosja może chcieć przeprowadzać zamachy terrorystyczne na własnym terytorium, może też szykować prowokacje z trupami, ba, może nawet chcieć używać broni chemicznej. Brzmi szalenie? Ale działa całkiem nieźle. A dzięki poważnej dyplomacji Antony Blinkena, Jensa Stoltenberga, Annaleny Baerbock, Liz Truss i nawet Zbigniewa Raua (jako lidera OBWE) dawno nie widzieliśmy takiej mobilizacji i jedności po stronie zachodniej.
Kreml sieje chaos, którym potem „pomaga” zarządzać. Kadyrow jest istotnym elementem tego chaosu
czytaj także
Jeśli Ukrainie uda się przetrwać, jeśli za jakiś czas władze w Kijowie utrzymają suwerenność i niepodległość, Rosja wyjdzie z tego kryzysu pokiereszowana i ze zrujnowaną opinią bandyckiego pasera gazu i ropy. Jako mocarstwo schodzące, które musi się transformować, by przetrwać. Straci subtelnych partnerów na Zachodzie, którzy nie będą chcieli powtarzać koszmaru długiego stolika po raz kolejny. Putin w czasie tego kryzysu bezsensownie obrażał nawet tych przywódców, którzy od biedy mogli uchodzić za rozumiejących jego lęki, jak tego biednego Macrona, któremu chciał pobierać DNA z nosa.
Putin, nie zwyciężywszy Ukrainy, skazany będzie na przegrywającą wybory i swoją godność Marine Le Pen, zmarginalizowanego Viktora Orbána i kilku kacyków z Azji Centralnej. I stanie przed ponurą perspektywą podważenia własnego przywództwa. Nie bez powodu rosyjscy weterani (niestety wciąż nie dość licznie) apelują do Putina, by nie wszczynał wojny z Ukrainą, bo może to zagrozić istnieniu Rosji jako państwa.
I właśnie tak tę sytuację wojenną należy przedstawiać, jako klęskę Rosji. A po jej wypłaszczeniu przyjąć Ukrainę do NATO.