W budżetówce wrze. Przez wiele lat zatrudnienie w samorządzie było spełnieniem marzeń wielu pracowników, a na jedno stanowisko urzędnicze kandydowało nieraz kilkadziesiąt osób, szczególnie w mniejszych ośrodkach. Obecnie do konkursów często nie zgłasza się nikt, co doskonale obrazuje regres pracy w administracji samorządowej, jaki zaszedł w ciągu ledwie dekady.
Protestują, protestowały lub będą protestować właściwie wszystkie kluczowe grupy zawodowe w sektorze publicznym. Na początku lipca nauczyciele domagali się realizacji porozumienia zawartego z resortem oświaty w 2019 roku. Na 11 września planowany jest Biały Strajk pracowników ochrony zdrowia. W ZUS związkowcy negocjują z zarządem i domagają się tysiąca złotych podwyżki dla wszystkich. „Kampanię wrześniową” zapowiadają też trzy centrale związkowe działające w sektorze administracji rządowej. Związkowcy, niewątpliwie „zachęceni” wzrostem wynagrodzeń dla polityków, sami żądają 12-procentowych podwyżek. Jak widać, rządowy plan zamrożenia płac w budżetówce w przyszłym roku ma prawo nie wypalić. A nadchodzący wrzesień zapowiada się niezwykle gorąco.
czytaj także
Zdecydowanie najrzadziej mówi się przy tym o sytuacji urzędników samorządowych oraz pracowników jednostek organizacyjnych w gminach. Zapewne dlatego, że są rozproszeni po różnych jednostkach w całym kraju i nie podlegają rządowi, więc ciężej jest medialnie „sprzedać” ich trudną sytuację w kontekście polskiej wojenki politycznej. Ewentualne protesty urzędników i pracowników samorządowych stają się najwyżej sensacją lokalną, ale nie przebijają się do ogólnopolskich mediów. Protest opiekunek ze żłobków miejskich w Poznaniu albo prawie wszystkich pracowników samorządowych w Brzeszczach zawsze przegra w rywalizacji o nagłówki z choćby głupią, ale odpowiednio kontrowersyjną wypowiedzią jakiegoś szeregowego polityka.
Najmniej w administracji
Tymczasem sytuacja płacowa w samorządach jest chyba najgorsza ze wszystkich grup zawodowych w sektorze publicznym. Mimo że przecież właśnie samorządy zajmują się kluczowymi usługami publicznymi, z których każdy codziennie korzysta. Błędne czy nieoptymalne decyzje ich urzędników momentalnie odczuwają mieszkańcy miast i miasteczek, podobnie zresztą jak te dobre, choć oczywiście uwagę bardziej zwracają te pierwsze. Urzędniczki i pracownicy samorządowi wykonują ważne zadania, spoczywa na nich spora odpowiedzialność, oczekuje się od nich niemałej wiedzy i kompetencji, tymczasem ich wynagrodzenia zasadnicze bliższe są pensji minimalnej niż średniej.
Pod względem średnich płac pracownicy w samorządach są najgorzej wynagradzaną grupą w całej administracji publicznej. Według GUS średnie wynagrodzenie w całej administracji publicznej w 2020 roku wyniosło bowiem 6108 zł brutto (na tle średniej krajowej wynoszącej wówczas 5167 zł). Ten wskaźnik jest jednak zawyżony przez pensje w administracji państwowej, w której średnio zarabia się prawie 7 tys. zł miesięcznie. W samych ministerstwach i organach centralnych przeciętnie zarabia się nawet 7,3 tys. zł, ale już w urzędach wojewódzkich znacznie mniej, gdyż 5,8 tys. zł. Co prawda, w tych drugich zatrudnienie jest 10-krotnie niższe niż w organach naczelnych i centralnych, więc to te pierwsze lepiej oddają zarobki w administracji państwowej.
A jak to wygląda w samorządach? Średnie wynagrodzenie w administracji samorządu terytorialnego w 2020 roku wyniosło 5,5 tys. zł, więc jest niższe o 21 proc. niż w administracji państwowej. Lub też inaczej – w administracji państwowej zarabia się o 27 proc. więcej niż w samorządowej. Czyli o ponad jedną czwartą. Tu znów jednak widać różnice między poszczególnymi poziomami samorządu – w urzędach marszałkowskich średnia płaca to 6,2 tys. zł, tymczasem w starostwach powiatowych już tylko 5,1 tys. W urzędach miast i gmin przeciętne wynagrodzenie w zeszłym roku wyniosło 5,5 tys. zł brutto.
Co gorsza, nożyce między zarobkami rządowymi a samorządowymi się rozwierają. W ubiegłym roku płace w naczelnych i centralnych organach państwowych wzrosły o 8,3 proc., a w całej służbie cywilnej o 7,4 proc. Tymczasem w samorządach płace wzrosły tylko o 4,5 proc., czyli mniej niż w całej gospodarce narodowej (5,6 proc.).
Z urzędu do dyskontu
Rzecz jasna, powyżej zostały opisane wynagrodzenia przeciętne, zawyżane przez urzędniczą elitę. Szeregowi pracownicy otrzymują bowiem zdecydowanie mniej. W Urzędzie Miasta Katowice najniższym stanowiskiem jest podinspektor – większość nowych pracowników startuje właśnie z tego poziomu, na którym tkwi się co najmniej kilka lat. Formalnie rzecz biorąc, istnieje jeszcze stanowisko młodszego referenta, ale w praktyce jest ono prawie niewykorzystywane. Stawka zasadnicza dla podinspektora to 3,2 tys. zł brutto, czyli 400 zł więcej, niż wynosi pensja minimalna. Inspektor zarabia już nieco więcej, bo 3,5 tys. zł brutto, czyli 2,6 tys. zł na rękę. Do tego dochodzi wysługa lat (1 proc. za rok stażu – od 5 do 20 proc.), więc inspektor z 10-letnim stażem otrzymuje 3850 zł brutto. Przez lata historia awansów zdecydowanej większości urzędników samorządowych kończyła się właśnie na inspektorze, jednak w 2018 roku, najwyraźniej żeby ich nieco udobruchać, dodano stanowisko starszego inspektora, którego pensja zasadnicza wynosi 3,8 tys. zł brutto. Starszy inspektor z 20-letnim stażem zarabia więc 4,5 tys. zł brutto, co jest najwyższą kwotą, na którą może liczyć zdecydowana większość wieloletnich urzędników.
Powyżej jest jeszcze stanowisko głównego specjalisty, które piastują jednak zwykle 1–2 osoby w referacie. Uposażenie zasadnicze głównego specjalisty wynosi 4,1 tys. zł plus wysługa lat. Najniższym stanowiskiem kierowniczym jest kierownik referatu – w UM Katowice zarabia on 4,4 tys. zł brutto podstawy. Oprócz tego dostaje 700 zł dodatku funkcyjnego, niewliczanego do podstawy, od której liczy się dodatek z tytułu wysługi lat. Warto zauważyć, że kierownik referatu ma pod sobą zwykle kilkanaście osób i podpisuje większość kluczowych dokumentów, które wychodzą z jego jednostki, więc spoczywa na nim niemała odpowiedzialność. Kierownik referatu z 20-letnim stażem zarabia więc 5980 zł brutto, co oznacza 4,3 tys. zł na rękę. Na stanowisku kierowniczym, przypominam, w mieście wojewódzkim.
czytaj także
Nic zatem dziwnego, że wiele osób takiego awansu zwyczajnie odmawia. Lub też rezygnuje z pracy po kilku latach, gdy przekona się, że te dodatkowe kilkaset złotych nie jest warte zwiększonej odpowiedzialności i stresu. Tak zrobił np. mój kierownik referatu z czasów, gdy sam pracowałem w UM Katowice – po kilku latach od awansu zwolnił się i poszedł pracować do centrum logistycznego jednej z sieci dyskontów. Co prawda, na stanowisko kierownicze, ale sam fakt jest znaczący.
Do tego dochodzą oczywiście różne dodatki – trzynastka oraz nagroda półroczna i roczna. Gdyby je rozłożyć, zwiększają one miesięczną pensję o maksymalnie kilkaset złotych miesięcznie. Starszy inspektor, z którym rozmawiałem, przygotowując powyższe dane, średnio miesięcznie z tytułu dodatków dostawał ok. 600 zł (co z wysługą lat dawało mu średnio ok. 4,8 tys. zł brutto), jednak jego nagrody są wysokie z racji bardzo dobrych wyników. Pensje większości urzędników dzięki dodatkom się więc wyższe o ok. 300–400 zł brutto miesięcznie.
Nierozstrzygnięte konkursy
Takie wynagrodzenia w mieście wojewódzkim mało kogo (i to nie tylko z wyższym wykształceniem) są w stanie przyciągnąć do pracy. W konkursach na stanowiska urzędnicze regularnie nikt nie składa papierów, więc pozostają nierozstrzygnięte. Nic dziwnego – wymagania są niemałe, a pensja, szczególnie w pierwszych latach, niewiele wyższa niż wynagrodzenie minimalne. Żeby nie być gołosłownym, przyjrzyjmy się kilku takim konkursom. W czerwcu tego roku UM Katowice rozpisał konkurs na podinspektora do Wydziału Egzekucji i Orzecznictwa Podatkowego. Wśród wymagań niezbędnych znalazło się oczywiście wykształcenie wyższe oraz bardzo dobra znajomość ordynacji podatkowej i Ustawy o podatkach i opłatach lokalnych. Znajomość tych dokumentów jest weryfikowana podczas egzaminu pisemnego lub ustnego. W wymaganiach dodatkowych znalazło się m.in. doświadczenie w zakresie prowadzenia postępowań podatkowych w sprawach udzielania ulg w spłacie zobowiązań podatkowych. Tak wykwalifikowana osoba miałaby otrzymać pensję 3,2 tys. zł brutto plus wysługa lat. Efekt? Nabór nie został rozstrzygnięty, gdyż nie wpłynęła ani jedna oferta.
Jeszcze ciekawszy jest nabór z końca czerwca na podinspektora do Wydziału Księgowo-Rachunkowego. Wśród wymagań niezbędnych znalazło się wykształcenie wyższe z preferowanym kierunkiem: rachunkowość, zarządzanie, finanse lub ekonomia. Poza tym w wymaganiach niezbędnych znalazła się dobra znajomość Ustawy o finansach publicznych, Ustawy o rachunkowości, Kodeksu postępowania administracyjnego, ordynacji podatkowej i Ustawy o samorządzie gminnym. Kto z takimi kompetencjami chciałby pracować za 3,2 tys. zł brutto? Oczywiście nikt, więc nabór nie został rozstrzygnięty.
W lipcu rozpisano nabór na inspektora do Referatu Planowania Inwestycji w Wydziale Rozwoju Miasta. Wymagania? Dobra znajomość prawa budowlanego i Ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, KPA oraz Ustawy o samorządzie gminnym. Oprócz tego co najmniej roczny staż przy inwestycjach związanych z infrastrukturą techniczną lub drogową. Nabór był na inspektora, więc mowa o pensji zasadniczej 3,5 tys. zł brutto, choć w ogłoszeniu napisano nawet 3,3 tys. zł, co mogło jeszcze dodatkowo odstraszyć potencjalnych chętnych. Jak się nietrudno domyślić, do urzędu nikt się z ofertą nie zgłosił.
Strajki nie dla nich
Przez lata zatrudnienie w budżetówce było spełnieniem marzeń wielu pracowników, gdyż gwarantowało jakąś pensję i przede wszystkim bardzo stabilne zatrudnienie. W 2012 roku, gdy sam rozpoczynałem pracę w administracji samorządowej, na jedno miejsce w konkursie startowało kilkadziesiąt osób. Procedura musiała być dwuetapowa – najpierw był konkurs pisemny, żeby odsiać niewiele umiejących, a następnie ustna – dla pozostałych kilkorga osób z najlepszym wynikiem. Obecnie do konkursów często nie stawia się nikt, co doskonale obrazuje regres pracy w administracji, jaki zaszedł w ciągu ledwie dekady. Gdy z końcem 2017 roku odchodziłem z pracy w UM Katowice, moja pensja zasadnicza z wysługą lat wynosiła dokładnie 1999 zł na rękę.
Warto też wspomnieć, że sytuacja pracowników w jednostkach organizacyjnych w samorządach zwykle jest jeszcze gorsza. Mowa chociażby o miejskich zarządach dróg i mostów czy bibliotekach publicznych. Przykładowo, bibliotekarka w Tychach zarabia dokładnie 3000 zł brutto miesięcznie, a z wysługą lat 3180 zł, tj. 2279 zł na rękę. Czyli jeszcze mniej niż podinspektor w UM Katowice, jednak w MBP Tychy nie ma praktycznie żadnych dodatków – nawet trzynastki.
czytaj także
Pracownikom administracji publicznej nie sprzyja oczywiście fakt, że nie przysługuje im prawo do strajku. Mogą protestować na różne sposoby, np. oflagować budynek lub demonstrować w czasie wolnym, jednak tradycyjnej akcji strajkowej rozpocząć im nie wolno. Dotyczy to zarówno pracowników samorządowych, jak i służby cywilnej. Co więcej, osoby na stanowiskach kierowniczych w administracji nie mogą nawet dołączać do związków zawodowych. Tymczasem jedynie w pięciu państwach UE urzędnicy mają ograniczone prawo do strajków, a w dwóch kolejnych w ogóle nie mogą podejmować akcji protestacyjnych. W pozostałych 20 krajach członkowskich służba cywilna oraz urzędnicy samorządowi mają zagwarantowane prawo do strajku na takich samych zasadach jak pozostałe grupy zawodowe.
Jeśli planowana przez PiS wielka obniżka podatków, błędnie nazywana przez media głównego nurtu „podwyżką”, wejdzie w życie, to samorządy stracą kilkanaście miliardów złotych rocznie. Można się domyślić, na kim będą w przyszłości jeszcze bardziej oszczędzać.