Wystarczyło wsłuchać się w wystąpienie premiera, by pod gładkimi formułkami nowoczesnej centroprawicy dostrzec poglądy skrajnie konserwatywne czy – wbrew socjalnej retoryce – radykalnie neoliberalne.
Trzeba premierowi Morawieckiemu przyznać jedno: jak na funkcjonariusza PiS potrafi brzmieć jak normalny, względnie cywilizowany polityk zachodniej centroprawicy: konserwatywnej, ale dostrzegającej, że żyje już prawie w latach 20. XXI wieku i zdolnej wyciągnąć z tego wnioski.
Obietnica, że w Polsce ciągle będzie „normalnie”, nieustannie wracała w exposé szefa rządu. Niestety, trudno wziąć ją za dobrą monetę. Dobrze przecież pamiętamy, że poprzednie rządy PiS – niezdolne funkcjonować inaczej niż na granicy porządku konstytucyjnego, w stanie ciągłej politycznej mobilizacji i kryzysu – wiele wspólnego z jakkolwiek rozumianą normalnością nie miały. Jednak nawet biorąc w nawias ostatnie cztery lata, wystarczyło wsłuchać się w wystąpienie premiera, by pod gładkimi formułkami nowoczesnej centroprawicy dostrzec poglądy skrajnie konserwatywne czy – wbrew socjalnej retoryce – radykalnie neoliberalne.
Mgliste państwo dobrobytu
Zacznijmy jednak od kluczowego obrazu, jaki Morawiecki przywoływał w swoim wystąpieniu: Polski jako domu dla wszystkich. Premier potwierdził we wtorek to, co PiS mówiło w trakcie kampanii wyborczej: jego rząd będzie budował polskie państwo dobrobytu. Neoliberalizm skończył się w Polsce w 2015 roku, nowe rządy dostrzegają rolę państwa w gospodarce i są w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność za dobrostan Polaków, za politykę, w wyniku której z owoców wzrostu gospodarczego czerpać będą wszyscy, nie tylko wąskie grono górnego decyla najlepiej zarabiających.
Polskie państwo dobrobytu ma nie tylko wyrównywać tworzone przez rynek nierówności i gwarantować każdemu pewne minimum godnego życia, ale także działać jako motor rozwoju polskiej gospodarki. Ta ciągle musi bowiem przebijać szklane sufity i rozwijać się szybciej niż sąsiedzi, by dorównać do poziomu ich rozwoju. Zwłaszcza że kolejna rewolucja przemysłowa, robotyka, 5G i internet rzeczy tym bardziej wymuszają odejście od modelu rozwoju opartego głównie na taniej pracy.
Tylko przyklasnąć takiej wizji. Gorzej, że wystąpienie premiera niemal wyłącznie składało się z haseł i ogólników. Szef rządu nie poruszył trzech kluczowych w kontekście rysowanego przez siebie projektu kwestii. Po pierwsze: skąd wziąć na niego pieniądze? Kto – jakie grupy społeczne czy podmioty – powinny wziąć na siebie gros kosztów jego finansowania? Po drugie: w jakie cele – rozwojowe czy społeczne – należy szczególnie zainwestować w kolejnych latach i jakich efektów oczekujemy od takich inwestycji? Po trzecie: jakie konkretne rozwiązania – polityki publiczne, nowe instytucje – rząd zamierza wprowadzić, by zagwarantować, że nakierowane na dany cel środki faktycznie przyczynią się do jego realizacji?
Bez tego wizja polskiego państwa dobrobytu wydaje się cokolwiek mglista i niewiarygodna. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, jak wyglądała jego budowa w ostatnich czterech latach: deforma Zalewskiej i strajk nauczycieli, strajk lekarzy rezydentów, zamrożone płace w budżetówce, zamykające się oddziały szpitalne, dramatyczna sytuacja ratowników medycznych, drożyzna zaczynająca zjadać transfery socjalne, dane pokazujące, że problemy z nierównościami dochodowymi są znacznie większe, niż mogłoby się wcześniej wydawać. Przykładów na to, czemu Polska PiS wcale nie staje się państwem dobrobytu, jest naprawdę sporo. Tylko śmiechem można zareagować na przechwałki premiera o tym, jak dzięki jego rządom rosła subwencja oświatowa, liczba nowych miejsc na kierunkach medycznych, jak poprawiała się jakość usług publicznych i spadało rozwarstwienie.
Niskie bezrobocie, rosnące płace, boom nad Wisłą. Czy na pewno?
czytaj także
Na tle deklaracji o polskim państwie dobrobytu najbardziej zdumiewająco zabrzmiała propozycja Morawieckiego, by Pracownicze Plany Kapitałowe i indywidualne konta emerytalne wpisać do konstytucji – co rzekomo miałoby przywrócić zaufanie obywateli do państwa. Tymczasem trudno o rozwiązanie dalsze od logiki jakkolwiek rozumianego państwa dobrobytu niż PPK. Prosocjalnie zorientowani eksperci, jak Leokadia Oręziak, wskazują, iż PPK są wyłącznie w interesie rynków kapitałowych, które dostają zastrzyk gotówki ze strony pracowników. Pomysł wpisania tak neoliberalnego rozwiązania do konstytucji jest czymś przedziwnym – nawet pod koniec lat 90., gdy rząd Buzka wprowadzał nieszczęsne OFE, a neoliberalizm niepodzielnie panował w mediach i polityce, nikt nie miał aż tak radykalnych pomysłów.
Wszystkie te opowieści premiera o polskim państwie dobrobytu może jakoś by się obroniły w poprzednim Sejmie, gdzie brakowało lewicy. W tym na szczęście lewica jest i Morawiecki boleśnie to poczuł już w pierwszej sejmowej debacie. Odpowiadający w imieniu klubu Lewicy poseł Adrian Zandberg z Razem zmasakrował exposé premiera. Punkt po punkcie pokazał, czemu projekt PiS niewiele ma wspólnego z państwem dobrobytu, demaskował obecne w nim neoliberalne założenia, przekonująco przywołał skrzeczącą rzeczywistość kryjącą się za rządową propagandą sukcesu. Co ważne, niektóre z ciosów w Morawieckiego musiały rezonować nie tylko w elektoracie lewicy, ale także tym politycznie bliższym premierowi – na przykład gdy Zandberg przypomniał, że polskie państwo utrzymują pracownicy i drobni przedsiębiorcy, podczas gdy amerykańskie i niemieckie korporacje nie płacą podatków.
Bawaria nie istnieje
Zandberg sprawnie kontrował też obecne w wystąpieniu Morawieckiego wątki konserwatywne. Bo przy całym technokratycznym sznycie i zaklęciach o „normalności” premier przedstawił ultrakonserwatywną wizję ładu społecznego. W jej centrum stać ma rodzina: konserwatywna, heteroseksualna, najlepiej oparta na sakramentalnym związku małżeńskim. Wszelkie próby dyskusji o innych modelach rodzinnej więzi – na przykład o rodzinach jednopłciowych – to, jak wynikało z mowy premiera, „zamach na rodzinę”.
Tak konserwatywnie zdefiniowana rodzina ma też być bastionem chroniącym Polskę i Polaków przed światem – zwłaszcza dzieci. Jak najgorszy obskurant wygrażający pięścią z różańcem marszom równości, premier przedstawił tak oczywiste nawet dla większości konserwatystów w naszym kręgu kulturowym kwestie jak edukacja seksualna jako „zagrożenie dla dzieci”, przed którym należy je chronić. Z mowy premiera ktoś mógłby wyciągnąć wniosek, że „polskie rodziny” są jak amazońskie plemiona, które trzeba chronić przed kontaktem ze współczesną cywilizacją.
Dzieciaki nie mają podstawowej wiedzy. Ich zdrowie jest rozgrywane politycznie
czytaj także
Oprócz starego straszenia czyhającymi na niewinność polskich rodzin marszami równości premier mówił też wiele o wolności. Z tym że rozumiał ją dość specyficznie – jako wolność do bigoterii i obrażania mniejszościowych, niewpisujących się w żądania społecznej większości grup. Stąd wszystkie zapowiedzi tego, że „polityczna poprawność” nie będzie w Polsce ograniczać wolności. Stąd wybranie na ikonę wolności nieszczęsnego drukarza z Łodzi, któremu nienawiść do osób homoseksualnych uniemożliwiała nawet wydrukowanie ulotek zamówionych przez organizację LGBT+.
Przy całym technokratycznym sznycie i zaklęciach o „normalności” premier przedstawił ultrakonserwatywną wizję ładu społecznego.
Wszystko, o czym w kwestii wolności i praw człowieka mówił premier, to nie jest normalność, to jest ultrakonserwatywna wizja. Stanowi ona część szerszego prawicowego marzenia o Polsce jako „Bawarii Europy” – gdzie dynamicznemu rozwojowi gospodarczemu i technologicznej modernizacji towarzyszyć ma głęboki społeczno-obyczajowy konserwatyzm oraz długie trwanie tradycyjnych wartości i zbudowanych na nich społecznych instytucji. Oczywiście taka Bawaria istnieje tylko w marzeniach prawicy.
Co więcej, nieprawdziwa jest nie tylko prawicowa fantazja o Bawarii, ale i ta o Polsce. Polska nie jest aż tak konserwatywnym krajem, jak w swoim exposé założył to premier. Jeśli Morawiecki będzie tkwić przy tych założeniach, jeśli jego rząd będzie próbował przekładać je na realne polityczne posunięcia, to coraz więcej ludzi będzie postrzegać PiS jako partię, która rozpętuje kulturowe wojny, wtrącając się ludziom w ich życie prywatne i nie dając im żyć po swojemu.
Nasza chata nie jest z kraja
Wreszcie zdumiewający w exposé Morawieckiego był całkowity brak szerszej refleksji nad globalnymi wyzwaniami, przed jakimi staje współczesna Polska. Zachodnie państwa dobrobytu powstawały w warunkach długotrwałej stabilności gwarantowanej – po tej lepszej stronie żelaznej kurtyny – przez cały szereg międzynarodowych instytucji: od NATO, przez wspólnoty europejskie, po system z Bretton Woods. Polska dołączyła do tego, w co przekształcił się ten ład, w ostatnich trzydziestu latach, co dało nam okno rozwoju, jakiego dawno nie mieliśmy w naszej historii.
Balcerowicz musiał zostać, bo tak chcieli Amerykanie. Antoni Dudek o polskim skoku w kapitalizm
czytaj także
Dziś ten ład mierzy się z wieloma wyzwaniami. Pękają transtatlantyckie więzi, a globalne przywództwo Stanów słabnie. Rośnie pozycja Chin. Globalizacja wyrywa władzę z rąk rządów narodowych. Europa cierpi na kryzys demokracji oraz napięcia wywołane przez przyjęty model integracji i musi na nowo wymyślić swoją formułę – najpewniej idąc w stronę głębszej federalizacji. Wszystko wywrócić mogą skutki kryzysu klimatycznego. U Morawieckiego nie było śladu wartej uwagi refleksji nad wszystkimi tymi zjawiskami. Można było odnieść wrażenie, że Polska jest dla premiera chatą z kraja, której to, co dzieje się w świecie, zupełnie nie dotyczy.
Niestety dla premiera – dotyczy. I jeśli sami – zgodnie z własnym potencjałem – nie będziemy działać na rzecz tego, by maksymalnie skorzystać – a przynajmniej jak najmniej stracić – na tych zmianach, to będziemy wyłącznie ich przedmiotem. Przestajemy żyć w spokojnych czasach, wraca „normalność” rozumiana jako stan niestabilności, zagrożeń i twardej polityki. Naprawdę w takim momencie potrzebujemy liderów o szerszych horyzontach niż te, jakie dziś pokazał premier Morawiecki.
Młodzież wyraża swój wspólny interes: chce przeżyć [rozmowa z Edwinem Bendykiem]