Czy każda książka w istocie pisana jest w pierwszej osobie? A co lektura książki mówi o recenzentce? Kinga Dunin czyta „Pierwszą osobę” Richarda Flanagana i „Wyspę” Żanny Słoniowskiej.
Richard Flanagan, Pierwsza osoba, przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie 2019
Nasza pierwsza sprzeczka dotyczyła jego narodzin. Chciałem umieścić je w książce, a on nie. Kłóciliśmy się przez półtora dnia.
Flanagan (l. 51) rozpoczął swoją pisarską drogę od non-fiction. W tym czasie w ciągu sześciu tygodni napisał również jako ghostwriter autobiografię słynnego australijskiego oszusta. Oszust w trakcie powstawania swojej biografii popełnił samobójstwo, a Flanagan chyba musiał mocno konfabulować, żeby skończyć zamówienie. Książka ta nie odniosła sukcesu, ale pozwoliła mu zarobić pieniądze potrzebne, aby mógł skończyć swoją pierwszą powieść. I ta historia stanowi kanwę czy też inspirację Pierwszej osoby, co nie znaczy, że nie została przetworzona i zamieniona w literaturę, którą przecież zawsze pisze się do jakiegoś stopnia o sobie. Albo inaczej – sobą.
Rif, podobnie jak autor, pochodzi z Tasmanii, tej gorszej, prowincjonalnej Australii. Ma żonę, córkę, zaraz urodzą im się bliźniaki. Wierzą, że wszystko się jakoś ułoży, ale pieniądze się kończą, raty za mieszkanie rosną, Rif pracuje dorywczo, a jedną z prac traci. Wtedy – jak z nieba – dostaje propozycję napisania biografii w imieniu Heidla, oszusta-celebryty. W ciągu sześciu tygodni. Waha się, czuje, że to nieuczciwe – pisanie za kogoś, tworzenie opowieści o złym człowieku tak, żeby była atrakcyjna, prostytuowanie swego talentu. Ale poza tym, że dramatycznie potrzebuje pieniędzy, jednak działa też próżność – napiszę pierwszą w życiu książkę, zaistnieję chociażby małym drukiem na okładce jako pomocnik, pokażę, co umiem, a to otworzy mi drogę…
Decyzja, żeby podjąć się tego zadania, zmieni całe życie Rifa. Straci poczucie wolności (czasem nieokiełznanej) i duszę, bo ta umowa okazuje się paktem z diabłem. Pakty z diabłem oczywiście przynoszą pewne benefity – Rif w przyszłości nie zostanie pisarzem, zajmie się produkcją telewizyjną, zaspokajając dosyć proste gusty i zyskując atrakcyjną pozycję materialną. Straci natomiast rodzinę, no i swoje życie uzna za przegrane.
czytaj także
Flanagan nie jest pisarzem łatwym ani przyjemnym, czasem bywa niezwykle okrutny, ale każda z jego powieści jest dla mnie warta włożonego w nią wysiłku. Początkowo z trudem brnęłam przez Pierwszą osobę – Rif próbował coś wyciągnąć ze swego rozmówcy, Heidl się wykręcał, filozofował, nie chciał mówić o żadnych faktach, a jeśli mówił, to potem im zaprzeczał, jego opowieści wyglądały na jakieś fantastyczne brednie, konfabulacje, tak jakby był zamieszany we wszystkie ciemne sprawki tego świata, wojny, zamachy, wywiady – a to jakieś układy z CIA, a to ukryta w australijskim buszu stacja kosmiczna. Wymykał się, uwodził, ale też groził. Budził w Rifie strach, odrazę, ale także podziw, wciągał w jakąś szemrana relację lojalności, niby-przyjaźni.
Wszystko to trwało i trwało, Rif męczył się jak potępieniec, a ja męczyłam się razem z nim. Heidl oblepiał Rifa, a Rif stawał się Heidlem, zdał sobie też sprawę, że pisząc o nim, musi pisać też o sobie – inaczej się nie da.
Flanagan nie jest pisarzem łatwym ani przyjemnym, czasem bywa niezwykle okrutny, ale każda z jego powieści jest dla mnie warta włożonego w nią wysiłku.
Nic w biografii Heidla nie wydaje się pewne, poza tym, że na fasadową organizację wyciągnął od banków 700 milionów dolarów, które przeznaczył na rozmaite ekstrawaganckie luksusy. Ale w końcu banki też oszukują, i to na większą skalę, a to, że dały się nabrać, wynikało z ich chciwości i myślenia życzeniowego. Wszyscy zbyt chętnie wierzymy w to, w co chcemy uwierzyć. Może Heidl był tylko częścią współczesnego świata, jego duchem, emanacją? A może był „pisarzem”? Tworzył bajki, w które wierzyło mnóstwo ludzi – bankierzy, władze, urzędy. Tworzył fikcję – cóż innego robią pisarze? – która była skuteczniejsza od najlepszej powieści. Może całe nasze życie jest niekończącą się konfabulacją?
czytaj także
Poza tym, że jest to książka o niespełnionym lub źle spełnionym życiu oraz ogólnym upadku świata, jest to też – co dla mnie chyba było najciekawsze – rozprawa o literaturze, pisarstwie i jego istocie. O relacji między pisarzem i przedmiotem, którym się zajmuje. O tym, jak tekst, autor, temat tworzą zawęźloną całość. Zobaczymy pisarza-rzemieślnika, który po prostu ma do wykonania pewne zadanie, i twórcę marzącego o czymś więcej, co jest nieuchwytne. Jak się wydaje, dla Flanagana prawdziwa literatura zaczyna się tam, gdzie spotykamy się z dziełem, które zmaga się z chaosem życia, nie jest zgrabnie podporządkowane narracyjnym schematom, za to stawia nam pytania, na które nie ma jasnych odpowiedzi. I zawsze jest w nich coś, co się wymyka prostym interpretacjom.
W części bardziej rozrywkowej znajdziemy sporo zjadliwych opisów branży wydawniczej, wydawców myślących jedynie o zysku i zaspokojeniu popularnych gustów, skomercjalizowanej kulturze, gdzie książka jest towarem, a pisarz wyrobnikiem.
czytaj także
Rif ostatecznie kończy swoją powieść, wysyła ją do wielu wydawców, niektórzy nawet jej nie czytają, inni odrzucają, dowiaduje się, że nie pasuje ona do literatury australijskiej. I powieść nigdy się nie ukazuje. O czym opowiadała? O kimś, kto tonie i w tym krótkim czasie przypomina sobie swoje życie. Poza tym Rif wspomina straceńcze wyprawy, na rzece, na morzu, ze swoim nieposkromionym przyjacielem, w których mało nie stracili życia.
Pierwsza powieść Flanagana to Śmierć przewodnika rzecznego – właśnie o tym, wszystko zamknięte jest w momencie śmierci. Ta książka jednak się ukazała, a potem jeszcze kilka następnych, które przyniosły autorowi uznanie, różne nagrody i znalazły czytelników nie tylko w Australii (wszystkie ukazały się po polsku). Gdyby Flanagan napisał autobiograficzną historię o tym, że był biednym Tasmańczykiem, kiedyś ghostwriterem, ale dzięki temu napisał powieść, potem następne, odniósł sukces, a teraz żyje sobie gdzieś na Tasmanii z żoną, z którą ma troje dzieci, chyba nie chciałoby mi się tego czytać. A jednocześnie nigdy nie miałam wątpliwości, że wszystkie powieści Flanagana są też o nim, i nie tylko dlatego, że zawsze ważna jest w nich Tasmania.
czytaj także
*
Żanna Słoniowska, Wyspa, Znak Literanova 2019
Postanowione, nie będzie tam również palił. Jeden tylko, ostatni papieros teraz na promie na pożegnanie.
Obawiam się, że czytanie Słoniowskiej po Flanaganie, który porusza się w tak wielu rejestrach, nie jest najlepszym pomysłem. Jeśli każda książka rzeczywiście w istocie jest pisana w pierwszej osobie, to o autorce Wyspy można powiedzieć, że jest solidnie oczytana, lubi tradycyjną poezję i muzykę klasyczną. I napisała książką bardzo kulturalną, lekką w lekturze i niebudzącą we mnie żadnych emocji. Narracja toczy się raczej marudnie, ale nawet nie jest to jakoś szczególnie nudne – Flanagan nudził irytująco. I to chyba niedobrze, kiedy książka o wielkiej miłości zupełnie nie porusza.
Tutaj też bohaterem jest pisarz (l. 40) – już uznany, tłumaczony, ale zdaje się, że to raczej dobry rzemieślnik, któremu brakuje „tego czegoś”. Jednak tym razem miało się to pojawić, bo przerabia na literaturę niezwykle ważne i zmieniające jego życie doświadczenie, zawierając je w czterech częściach powieści – lato, jesień, zima, wiosna. Wyspa, wiosna, lato, zima, jesień – klasyczna prostota, której banał niestraszny?
czytaj także
Dawid jedzie na krótkie stypendium, rezydencję pisarską, na wyspę, gdzie oczywiście są interesujące widoki, zabytkowe miasteczko i pija się wina o ładnych nazwach. Tam spotyka kobietę, a żeby było oryginalnie, jest ona od niego o szesnaście lat starsza. Zakochuje się, widać, że i on nie jest jej obojętny, jednak ona nie chce wejść w nim w związek. On odkrywa, że to niespełnione uczucie też jest wartościowe, mimo bólu – no i można przerobić je na literaturę. Po drodze trochę narzeka na to, że ludzie już nie czytają powieści, recytuje wiersze, słucha Rachmaninowa, prowadzi rozmowy z przyjacielem – zupełnie papierowe. Jakiś potencjał być może był w postaci jego żony i córeczki, które poświęci dla próby realizacji swojego marzenia. Ale ten dramat też był jakoś mało dramatyczny.
Oczywiście taka lektura zapewne mówi więcej o mnie niż o książce. Ale recenzentka to też w końcu pierwsza osoba.