Obywatelskie marsze mają dobre intencje, ale imigrantom w niczym nie pomogą.
Czerwcowe marsze przeciwko rozdzielaniu imigranckich rodzin pod hasłem Families Belong Together (Rodziny muszą być razem) tryskały energią i entuzjazmem. Nieznośne obrazy ludzkiego cierpienia na południowej granicy kraju kazały białej liberalnej Ameryce zainscenizować własne widowisko dla wyładowania frustracji. I tu na pierwszym planie znalazły się dzieci: szczelnie opatulone i nakremowane dla ochrony przed słońcem, w wózkach spacerowych często wartych nie mniej niż pierwsza rata za mały samochód. Rodziców oblewał pot, a palące słońce przydawało maszerującym świetlistej aureoli bezinteresownego poświęcenia. Nie wolno odbierać imigrantom dzieci – głosiły wznoszone tablice i plakaty. Wyobraźnia podsuwała maszerującym dramatyczne wizje – a gdyby to nam odbierano dzieci? – i podsycała żar skandowanych haseł. Inni domagali się likwidacji Agencji ds. Imigracji i Kontroli Celnej – w skrócie ICE, czyli „lód”. „Mamy 35 stopni ciepła. Stopimy LÓD!” – oznajmiał jeden z transparentów, ale spod lichego kalamburu przezierał przywilej jego twórcy.
czytaj także
W tym cała tragedia wszystkich tych weekendowych marszy i demonstracji, których program, klimat i manierę precyzyjnie zaaranżowano tak, by ich uczestnicy – biali, uprzywilejowani, urodzeni w Ameryce mieszkańcy wielkich miast – mogli wyrazić swoje słuszne oburzenie. Sobota spędzona na demonstracji i wyczerpujący fizycznie marsz z łatwością zastępują głębszą refleksję nad własną współodpowiedzialnością. Chwila gniewu staje się kolejną okazją do okazania wyższości moralnej, a przekonanie, że „coś trzeba zrobić”, sprowadza się do maszerowania ulicami miasta i szerowania zdjęć w mediach społecznościowych. Maszerowali więc ci opozycjoniści o poranku, spoceni, pełni wigoru i dobrych chęci, ośmieleni tłumną obecnością takich jak oni współdemonstrantów, w radosnej atmosferze stawiania oporu i dzielenia się kanapkami.
Obywatelskim marszom nie można odmówić dobrych intencji, ale imigrantom ściganym bez litości przez państwowe służby w niczym one nie pomogą. Ludzie, którzy z oddaniem koszą trawniki, sprzątają hotelowe pokoje i opiekują się dziećmi klasy średniej, są po nich równie niewidoczni jak przed nimi. Wzburzeni odbieraniem dzieci imigrantom przekraczającym granicę, maszerujący przeszli obojętnie obok mniej spektakularnych cierpień imigrantów, którzy żyją tuż obok nich, na wyciągnięcie ręki. Taka apatia obnaża okropną prawdę: abstrakcyjnemu, nieznanemu imigrantowi nie szczędzi się współczucia; za to realny imigrant z krwi i kości, z niejedną zadrą, rysą i złożonością jednostkowego losu, nie może liczyć nawet na jego cząstkę. Bezbronna niewinność maleńkich dzieci przemocą odbieranych rodzicom na granicy nie rodzi żadnego dylematu – z moralnego i ludzkiego punktu widzenia sprawa jest oczywista. Ale każdy inny imigrant, napotkany gdziekolwiek indziej, budzi już masę wątpliwości. Może liczyć na akceptację pod warunkiem, że mieści się w wąziutkiej szufladce legalizmu, a przed bóstwami strzegącymi bram raju wykaże się nieskazitelnym charakterem i rozpaczliwymi okolicznościami losu.
Abstrakcyjnemu, nieznanemu imigrantowi nie szczędzi się współczucia; za to realny imigrant z krwi i kości, z niejedną zadrą, rysą i złożonością jednostkowego losu, nie może liczyć nawet na jego cząstkę.
Razi tu niepoddana autorefleksji obłuda białych liberałów, całe to moralne wzmożenie znajdujące wyraz w spektaklu, który „pokaże” administracji Trumpa, jak masową i głośną ma opozycję. Prezydent i jego ludzie nie mają jednak powodu do obaw. Wśród maszerujących ulicami Los Angeles, San Francisco, El Paso czy St Louis nie było bowiem nikogo, kto na poważnie spróbowałby ochronić imigrantów przed lawiną zatrzymań i deportacji. Taki bufor, taka tarcza ochronna dla mężczyzn, kobiet i dzieci, która nie pozwoliłaby odbierać im praw, przetrzymywać bezterminowo w ośrodkach internowania, traktować jak podludzi – wymagałby zapewnienia im reprezentacji prawnej. Szósta poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych gwarantuje prawo do obrony i pomocy prawnej – ale tylko tym, których oskarżono o popełnienie przestępstwa. To zaś oznacza, że imigranci, którym grozi deportacja lub długotrwały areszt, nie mogą liczyć w Stanach Zjednoczonych na żadną reprezentację prawną. Są więc najzupełniej bezradni. Nie mają głosu, nie mogą się bronić ani dowodzić swoich racji przed obliczem władzy, która pozbawiła ich wolności. Tym różni się sytuacja osób uwięzionych za naruszenie prawa imigracyjnego od zatrzymanych z każdego innego paragrafu.
6 dowodów na to, że mur Trumpa jest najgłupszym z jego pomysłów
czytaj także
Gdyby te marsze zorganizowali sami mieszkający w Ameryce imigranci, wyglądałyby i brzmiały zgoła inaczej. Ich celem nie byłoby zaspokojenie mglistych oczekiwań w rodzaju „trzeba coś zrobić” albo „okażmy sprzeciw”. Byłby nim natomiast konkretny apel o armię prawników, specjalistów od prawa imigracyjnego, którzy otoczyliby imigrantów skuteczną tarczą ochronną. Pomysł nie jest nowy. Właśnie tak postąpili aktywiści ruchu na rzecz praw obywatelskich walczący z segregacją rasową w Ameryce, gdy państwo aresztowało i masowo wtrącało do więzień Afroamerykanów za udział w akcjach nieposłuszeństwa obywatelskiego. Armia prawników podobna do tamtej także i dziś mogłaby chronić najbardziej bezbronnych ludzi w Ameryce przed ekscesami jej najpotężniejszych sił.
czytaj także
Od imigrantów – tych, którzy mają prawo pobytu, jak i tych, którzy nie mogą się nim wylegitymować – oczekuje się wdzięczności i pochwał za wsparcie okazane im przez liberałów. Nie uchodzi doszukiwać się dziury w całym, podważać wartości tak szlachetnego przecież uczynku. Nie godzi się wytykać palcem przywileju, który jednym pozwala demonstrować sprzeciw wobec władzy, a innym nakazuje pokorne milczenie. A jednak równość, której domagali się weekendowi demonstranci, wymaga właśnie takiej weryfikacji. Tak długo, jak na pierwszym planie pozostanie to, co widać i słychać – medialne relacje z okrutnej polityki administracji Trumpa i skierowanych przeciwko niej protestów – tak długo imigranci będą pionkiem w nieustającej politycznej grze. Co gorsza, kiedy moralny sprzeciw kieruje się przeciwko konkretnemu widowisku: obrazom dzieci wyrywanych z objęć rodziców – powstaje zapotrzebowanie na „rozwiązanie”, które usunie nam problem sprzed oczu. Zastopowanie tego ponurego widowiska nie uczyni jednak zupełnie nic dla usunięcia problemu, którego drastyczne sceny na granicy są tylko symptomem. Bylebyśmy tylko nie musieli ich oglądać.
To już się dzieje. W pomarszowy poniedziałek wściekłość na rozdzielanie imigranckich rodzin zaczęła stygnąć. Każda ze stron wykonała swój ruch: administracja Trumpa nasyciła ksenofobiczne żądze swoich zwolenników, a biali liberałowie gratulowali sobie kolejnego „przełomowego” marszu w imieniu maluczkich, którzy nie zaznali tylu błogosławieństw. A imigranci, bez względu na status prawny, wyczerpawszy swoje piętnaście minut amerykańskiej sławy, nadal wyczekują z drżeniem serca, jakie nowe udręki szykuje im aparat państwa i kto – jeśli ktokolwiek – stanie w ich obronie.
**
Rafia Zakaria – prawniczka i pisarka z Pakistanu, autorka książki The Upstairs Wife: An Intimate History of Pakistan. Pisze m.in. dla „Guardiana”, „Boston Review”, „The New Republic”, „Dissent”, Al Jazeera America i „Dawn”, największej anglojęzycznej gazety w Pakistanie. Jako aktywistka działa na rzecz kobiet doświadczających przemocy domowej.
Tekst ukazał się na portalu baffler.com. Publikacja za zgodą autorki. Z angielskiego przełożył Marek Jedliński.