Czytaj dalej, Świat

Czaszka w koronie. O meksykańskim Święcie Zmarłych

Choć uliczna parada z okazji Święta Zmarłych pojawiła się w filmie o Jamesie Bondzie, nigdy nie wydarzyła się w mieście Meksyk naprawdę. Stworzono ją specjalnie na potrzeby produkcji. Umieszczenie obchodów Święta Zmarłych w scenariuszu było ponoć pomysłem meksykańskiego rządu.

– Musieliśmy stworzyć karnawał z okazji Święta Zmarłych, bo po Jamesie Bondzie zaczną tutaj przyjeżdżać turyści, szukać takiego jak w filmie i nic nie znajdą – powiedział w lipcu 2016 roku meksykański sekretarz do spraw turystyki Enrique de la Madrid Cordero.

Ogłosił, że uroczystości rodem z nowych przygód agenta 007 staną się częścią obchodów Día de los Muertos w stolicy.

Choć uliczna parada pojawiła się w scenie otwierającej Spectre, dwudziestą czwartą odsłonę Bonda, nigdy nie wydarzyła się w mieście Meksyk naprawdę. Stworzono ją specjalnie na potrzeby filmu.

Umieszczenie obchodów Święta Zmarłych w scenariuszu było ponoć pomysłem meksykańskiego rządu. Według dziennikarzy portalu Tax Analysts, którzy dotarli do urzędniczych mejli, Meksyk miał zaoferować producentom dwadzieścia milionów dolarów w zamian za korzystne przedstawienie stolicy kraju. Oprócz tego zażyczono sobie podobno meksykańskiej aktorki jako dziewczyny agenta 007 i innych zmian: czarny charakter miał być włoskim agentem, nie zaś, jak planowano pierwotnie, burmistrzem miasta Meksyk, a skorumpowaną miejscową policję miały zastąpić enigmatyczne „oddziały specjalne”. Urzędnikom zależało również na pokazaniu nowoczesnej panoramy miasta; to ponoć dzięki ich staraniom tuż przed napisami początkowymi James Bond leci helikopterem w stronę słońca zachodzącego nad wieżowcami modernistycznego centrum biznesowego zamiast nad dzielnicami biedy.

Podobny zabieg już raz zdziałał cuda. Hollywoodzki hit Holiday in Mexico z 1946 roku ukazywał stolicę jako nowoczesną metropolię i zrywał z opinią o Meksyku jako kraju bandytów i bezprawia. Liczba zagranicznych turystów skoczyła wówczas ze stu pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu tysięcy w ciągu roku.

Meksykański rząd rozpoczął działania mające na celu przyciągnięcie turystów obcokrajowców (głównie amerykańskich) już w latach dwudziestych XX wieku i od samego początku starał się, by turystyka ta była jak najbardziej narodowa. Nie chciał powielić błędu Kuby, gdzie większość przemysłu turystycznego pozostała w rękach Amerykanów, a rozrywki organizowano na ich modłę.

Zaczęto się zastanawiać, co oznacza „meksykańskość” i jak ją sprzedać. W tym kontekście szybko zauważono potencjał Święta Zmarłych. Día de los Muertos stał się nie tylko najważniejszym dniem w kalendarzu, ale i krajowym znakiem rozpoznawczym. Narodowym totemem okrzyknięto czaszkę, a specyficzny stosunek Meksykanów do śmierci kluczem do narodowej kultury, tożsamości i dumy. Święto potraktowano jako znak odcięcia się od tradycji hiszpańskiej, europejskiej, amerykańskiej i uczyniono w stu procentach meksykańskim.

Meksykanie już po premierowej edycji „parady z Bonda” pokochali ją całym sercem. W jej pierwszej odsłonie, w 2016 roku, uczestniczyło ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi. W kolejnej, w 2017 roku, już około miliona. Miażdżącą większość stanowili wśród nich miejscowi, turyści znikli w tłumie. A meksykańska prasa nazwała widowisko „tradycyjnym”.

Lulu, prawniczka, miasto Meksyk: – Jasne, na początku brzmiało to śmiesznie. Ale myślę, że my, Meksykanie, wzięliśmy tę tradycję jak swoją. To chyba dlatego, że uwielbiamy się bawić. No i uwielbiamy obchodzić Święto Zmarłych. A parada jest kolejną okazją do zrobienia i jednego, i drugiego.

Gabriela, projektantka multimedialna, miasto Meksyk: – Myślę, że to był strzał w dziesiątkę. Nie wiem, dlaczego nie wpadliśmy na to sami. Uważam, że nie ma nic złego w tym, że pomysł pojawił się akurat w filmie. Pomysły docierają do nas z różnych stron i trzeba je łapać, żeby uczynić świat bardziej interesującym miejscem do życia.

Roberto, właściciel sklepu, miasto Meksyk: – Tak, istniało pewne niebezpieczeństwo, że Día de los Muertos się zamerykanizuje. Ale stało się zupełnie odwrotnie. Wzięliśmy amerykański twór z Hollywoodu i uczyniliśmy go naszym. Ta parada to jedna wielka fiesta meksykańskości. Oprócz takich tradycyjnych motywów jak kościotrupy i czaszki są podczas niej prezentowane także tańce i stroje ludowe z całego Meksyku. Będę chodzić na nią co roku.

Alexis, student i dziennikarz, miasto Meksyk (obecnie Warszawa): – Meksykanie uwielbiają się przebierać i robić show. Ale może właśnie to jest interesujące w naszej mentalności? Że chcemy bawić innych? Choć ja osobiście wolałbym, aby nasz naród wyróżniał się inaczej. Żeby nasza tożsamość opierała się na czymś innym.

„Nie potrafię zliczyć, ile razy moi rozmówcy odpowiadali na pytanie o znaczenie Día de los Muertos dla nich samych: Es muy mexicano, to bardzo meksykańskie. Albo: Porque somos mexicanos, bo jesteśmy Meksykanami – pisze Juanita Garciagodoy, jedna z najważniejszych badaczek tutejszego Święta Zmarłych.  Wielu z nas czuje się w jego trakcie jeszcze większymi patriotami. Po części dlatego, że myślimy, iż nasz sposób podejścia do śmierci i zmarłych, i poprzez to także do życia, jest unikatowy w skali świata. Że oddziela nas, albo i stawia nieco wyżej, od wszystkich innych. Dzięki niemu jesteśmy más machos, odważniejsi, i mamy más corazón, więcej serca, niż inne kultury”.

Tysiące kobiet i żadnego mężczyzny. Dzień Kobiet u zapatystek

Dzień Zmarłych stał się symbolem Meksyku nieprzypadkowo. Również samo pojęcie „meksykańskości” w dużej mierze zostało starannie zaprojektowane. Pracował nad nim w latach dwudziestych XX wieku sztab specjalistów: politycy, urzędnicy państwowi, artyści, filozofowie, pedagodzy, pracownicy agencji turystycznych. Bo ogłoszenie niepodległości i wytyczenie granic to jedno, a sprawienie, by ludzie poczuli się u siebie, to drugie.

Misja wydawała się karkołomna, bo mieszkańcy nowo powstałego państwa bardzo się od siebie różnili. Kwestia języka, tak pomocna przy konstruowaniu jedności narodowej, odpadała zupełnie – wszak hiszpański nie odróżniał Meksyku od innych miejsc na świecie. Co więcej, wręcz przypominał o jego  związkach z kolonizatorem. Poza tym wielu mieszkańców kraju po prostu nie mówiło po hiszpańsku, lecz posługiwało się jednym z dziesiątków rdzennych języków. Trudno też było odwoływać się do wspólnego pochodzenia i historii, Meksyk składał się bowiem z potomków zarówno Indian, jak i Hiszpanów, a historia ich wzajemnych relacji była bardzo bolesna.

Nie mogło być również mowy o podobnym sposobie życia; rozwarstwienie społeczne było ogromne. Wspólne tradycje? Te różniły się jak dzień od nocy, w zależności od regionu: wierzenia, muzyka, kuchnia, stroje. Poza tym pod koniec pierwszego stulecia istnienia Meksyk zaliczył porażkę w staraniach o narodową jedność – w 1910 roku kraj rozdarła rewolucja.

Nic zatem dziwnego, że tuż po jej zakończeniu spojenie tej różnorodności w całość poprzez wymyślenie meksykańskiego nacjonalizmu stało się jednym z głównych punktów w rządowej agendzie.

Określono cechy homo mexicanus, z których później wyewoluowały narodowe stereotypy i karykatury. Meksykański filozof Roger Bartra nazwał ten zabieg „źle uszytym przez intelektualistów kostiumem, stworzonym po to, byśmy nie uczestniczyli nadzy w nacjonalistycznym karnawale świata”.

Intensywnie poszukiwano czegoś, co połączyłoby wszystkich mieszkańców Meksyku, lecz przede wszystkim tego, co odróżniłoby ich od wszystkich innych ludzi i krajów. Trzeba było zatem odciąć się zupełnie od kultury hiszpańskiej, a nawet więcej – od wpływów europejskich i amerykańskich. Tożsamość należało znaleźć na ziemiach meksykańskich, w dziedzictwie przedhiszpańskich Indian. Albo raczej w mglistych o nim wspomnieniach. Próbowano szukać u podstaw, wśród niższych warstw społeczeństwa – po pierwsze dlatego, że właśnie tam mogły się czaić jakieś niezabite latami hiszpańskiej kolonizacji resztki kultury ludowej, po drugie Meksykanami mieli się poczuć właśnie ich przedstawiciele. Folklor to dobre i sprawdzone narzędzie przy budowie tożsamości, zatem skutecznie promowano ludowe tańce i stroje, muzykę, lokalne potrawy. Wskutek interwencji rządu regionalne tradycje stawały się tradycjami narodowymi.

W ten sposób chciano utrzymać porządek w państwie i nie dopuścić do kolejnej rewolucji.

Badacz Meksyku Steve Stern napisze potem, że „Meksyk to półfikcja, patchworkowa kołdra zrobiona z wielu Meksyków złączonych w całość przez polityczne rozkazy i kulturalne proklamacje”.

Jak wiadomo, w budowaniu tożsamości pomaga również religia, więc szukano w wierzeniach. Najlepiej niekatolickich, bo katolicyzm zbyt jednoznacznie kojarzył się z Europą. Miał być jak najmniej widoczny.

W końcu zdecydowano, że znakiem rozpoznawczym Meksyku będzie Święto Zmarłych. Doskonale pasujące do założeń programowych nowego nacjonalizmu.

Zaczęto je promować jako tradycję przedhiszpańską, pogańską, indiańską. Z sukcesem. Bo chociaż badacze podkreślają, że obchody mają korzenie europejskie, zwykli współcześni Meksykanie są przekonani o jego rdzennym rodowodzie. Przeciwnie niż w czasach kolonialnych, kiedy nikt nie miał wątpliwości co do absolutnej katolickości święta.

Narracja o jego zakotwiczeniu w pogaństwie pojawiła się dopiero w XX wieku. Día de los Muertos stał się spoiwem narodu. Miał niejako zastąpić katolicki kult ciemnoskórej Matki Bożej z Guadalupe, która wprawdzie przez lata hiszpańskiej dominacji integrowała mieszkańców tych ziem, lecz przestała przystawać do bieżącej sytuacji i nowych zjednoczeniowych ideałów.

Mniej więcej w tym samym czasie wymyślono nowy totem narodowy – czaszkę. I połączono go ze Świętem Zmarłych. Uśmiechnięty kościotrup miał ocieplać wizerunek smutnego święta i dopasować się do zaprojektowanego modelu homo mexicanus. Przypominać, że Meksykanin, tak jak wciąż żywi w narodowej pamięci bohaterowie rewolucji Emiliano Zapata i Pancho Villa, ma kpić ze śmierci. Ma być odważny, ma być macho. Ma umieć cieszyć się życiem, czerpać z niego pełnymi garściami. Jak coś robi, ma to robić całym sobą – kochać na całego, bawić się na całego, na całego cierpieć. Octavio Paz, laureat Nagrody Nobla i jeden z głównych konstruktorów mitu o meksykańskiej tożsamości, napisze potem, że „[…] dla mieszkańca Nowego Jorku, Paryża czy Londynu śmierć jest słowem, którego nigdy się nie wymawia, ponieważ nie przechodzi ono przez gardło. Meksykanin natomiast spotyka się z nią, wyśmiewa się z niej, pieści ją, śpi z nią i czci, jest ona jedną z jego ulubionych zabawek i jego najtrwalszą miłością”. Doda również, że cywilizacja, która neguje śmierć, zacznie negować także życie.

Ale nie Meksykanie. Ci to naprawdę umieją żyć!

*

Fragment książki Oli Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (Wydawnictwo Czarne, 2018). Tekst pochodzi z rozdziału Czaszka w koronie. O meksykańskim Święcie Zmarłych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij