Depresja jest dziś chorobą cywilizacyjną i częściej (mówi się, że nawet dwa razy częściej) diagnozowaną u kobiet. Dlaczego? Kinga Dunin czyta „Ulgę” Natalii Fiedorczuk.
Maszerowała po szerokich, butnych ulicach, tym razem z pełną świadomością bycia obcą, bycia gościem.
W Mistyce kobiecości, książce sprzed wielu lat, ważnej dla drugiej fali feminizmu, Betty Friedan zajmuje się frustracją kobiet zepchniętych na margines życia, co prawda dość luksusowy, w domkach na przedmieściach. Uwięzionych w wyidealizowanych rolach pań domu, żon i matek. Dziś wiemy, że te domki mogą być także miejscem wielowymiarowej przemocy wobec kobiet. Natalia Fiedorczuk nie jest Betty Friedan (i bardzo dobrze!), chociaż, może nieświadomie, coś pewno jej zawdzięcza. I nie o taką mistykę chodzi w jej powieści.
czytaj także
Codzienność jest trudna dla kobiet, a w życiu nie da się uniknąć cierpienia. Karolina właściwie powinna być zadowolona. Ma dobrego męża, dziecko, pracę, mieszkanie… Ale jest nieszczęśliwa albo poirytowana, zwykłe domowe czynności są dla niej trudne, nie radzi sobie z wychowaniem ośmioletniego syna, opowieści męża ją nudzą, a sposób, w jaki gryzie ogórki, wywołuje w niej obrzydzenie. Może go nie kocha? Neurolog, u którego leczy nawracające migreny, sugeruje jej wizytę u psychiatry albo terapię, ona jednak nie potrafi się na to zdecydować. Może powody jej stanu tkwią w dzieciństwie, nieprzepracowanych problemach? Wychowała ją samotna matka, która uciekła od przemocowego ojca i nie miała zbyt wiele czasu i miłości dla córki. Babka spędziła życie z brutalnym alkoholikiem, który zmuszał ją do współżycia. Kiedyś Karolina poznała prawdziwą miłość, albo tak jej się zdawało. Wystarczyła jedna noc z poznanym w czasie stypendium Niemcem, noc, w czasie której do niczego nie doszło, aby pojawiło się dla obojga coś bardzo ważnego. Potem była korespondencja, jednak Johan postanowił wrócić do dotychczasowej partnerki.
Sąsiadka Karoliny, Alicja, też jest nieszczęśliwa, tym razem nie mamy wątpliwości, dlaczego – jej mąż jest „chujowym chujem” – bije, poniża, stosuje różne rodzaje przemocy, ekonomiczną też, wobec niepracującej żony.
Jest to naprawdę dobrze napisane, dużo bardziej powieściowe i spójniejsze pod względem narracji niż poprzednia książka tej autorki, Jak pokochać centra handlowe, która została bardzo dobrze przyjęta, mnie jednak nie przekonała. A w połowie nastąpi dramatyczne wydarzenie, z którym Karolina będzie musiała sobie poradzić: zostanie zgwałcona.
I tu też pojawi się coś, co nas zaskoczy i z czym może niektórzy czytelnicy będą mieli problem. Karolina podczas gwałtu doznaje czegoś w rodzaj nawrócenia i oświecenia. Ma wizję spotkania z Nim. Trafia do parafialnej grupy modlitewnej „Sara” – terapeutycznej?, wspierającej rozwój? Jej życie na pewien czas odmieni się, będzie czuła się kochana (tak jak kiedyś z Johanem, w miłości, która też nie działa się w realu), odnajdzie coś, co ją przerasta, odzyska spokój, będzie potrafiła bez wysiłku kochać męża i syna, cieszyć się drobiazgami. To w tej grupie kobiety, których życie pewno też nie jest łatwe, przeżywają religijne uniesienia, odnajdują wspólnotę i kobiecą siłę. Ale uczą się też akceptować życie takim, jakie jest, dawać, nie czując żalu. Nie jest to żadna teologia feministyczna, jest, jaka jest – patriarchalna. Nie chodzi też o jakąś rytualną religijność, chociaż rutyna i rytuały oczywiście są przydatne.
czytaj także
Mottem do powieści jest długi fragment z dzieła Pseudo-Dionizego Areopagity. To on zapoczątkował teologię apofatyczną – czyli taką, która mówi o tym, czym bóg nie jest, ponieważ nie da się go nazwać. Kobiety poznają boską miłość bezpośrednio, nie przez studia teologiczne. Gnophos, grecki, biblijny termin, oznacza ciemność, w której zatracają się wszelkie przeciwieństwa i można dzięki niej odnaleźć światło. Daje to szansę na przeżycia mistyczne. Było bardzo dużo kobiet mistyczek. Jednak to są stany, w których nie da się trwać stale. Pozostaje po nich przekonanie, że były możliwe, że takiego doświadczenia nie da się potem zapomnieć. Fiedorczuk jest na tyle dobrą pisarką, że nie idzie w prosty dydaktyzm – kobiety przed patriarchatem uciekają w odlecianą religijność. Bo jest, czy też może być, w tym jednak coś więcej, chociaż kobieta, która prowadzi grupę sama w to nie wierzy. Jest tą, która nazywa. I jest przekonana, że w ten sposób pomaga kobietom. Daje im ulgę.
czytaj także
W polskich powieściach religijność to cecha zazwyczaj przypisywana męczącym matkom i teściowym, starszym, irytującym kobietom. Bywa też przedstawiana jako rodzaj opresji, zniewolenia umysłu, źródło antykobiecych stereotypów. To też możemy w tej opowieści znaleźć. Jednak jest to dużo bardziej dwuznaczne – owszem, istnieje związek między sytuacją kobiet, a ich ucieczką w przeżycia religijne, ale te mistyczne doświadczenia są jednak czymś więcej, albo przynajmniej zasługują na wnikliwszą analizę i zrozumienie. To nie jest w każdym razie coś, co można sprowadzić do klepania zdrowasiek.
Owszem, istnieje związek między sytuacją kobiet, a ich ucieczką w przeżycia religijne, ale te mistyczne doświadczenia są jednak czymś więcej, albo przynajmniej zasługują na wnikliwszą analizę i zrozumienie.
Dla ateistek religia to właściwie tylko jeden ze społecznych fenomenów – instytucja, propagowane przez nią przekonania i wzory zachowań, obyczajowość, gry o władzę i pieniądze. No i opium dla ludu, sposób na wywoływanie złudzeń i kontrolę. Ponieważ głębokie przeżycie religijne pojawia się u Karoliny w wyniku przeżytej traumy, łatwo powiedzieć, że to tylko taki mechanizm obronny. Może nawet, że religijność kobiet jest wynikiem kultury gwałtu, w której żyją. Fiedorczuk udaje się jednak uniknąć redukcjonizmu, sprowadzenia doświadczenia mistycznego do jego materialnych i społecznych determinacji. Kobieca emocjonalność jest bogatsza, nie ogranicza się do zdolności zakochiwania w mężczyznach i kochania dzieci, jest w niej też wymiar metafizyczny. To oczywiste, że w naszej kulturze kobiety sięgają po jej instytucje i jej symboliczne zasoby, czyli udają się do Kościoła katolickiego. I tu – niespodzianka – spotykają mądrego księdza. Wiem, można też czcić Boginię, Matkę Naturę, Szehinę i budować jakieś kobiece rytuały, ale wypada to mniej wiarygodnie.
Poza tym wydaje mi się, że można tę powieść czytać jeszcze inaczej, chociaż nie wiem, czy nie jest to nadinterpretacja. Są w niej dobrze narysowane postacie, splot wydarzeń, mocne zakończenie, jednocześnie buntownicze i chrześcijańskie – wszystko jak trzeba. Kiedy jednak o tym zapomnimy, zobaczymy – przynajmniej ja zobaczyłam – studium o depresji. Bo taka jest dominanta przeżyć bohaterek. I nie chodzi tylko o to, że są stale przygnębione, nie mają siły rano wstać albo „somatyzują”, np. poprzez migrenę.
czytaj także
Poczucie pustki, niespełnienia, bycia półtrupem, brak prawdziwych, żywych emocji, spłaszczenie życia uczuciowego, rozpamiętywanie dawnych strat i cierpień oraz lęk przed cierpieniem, które zagraża w przyszłości, nieumiejętność życia tu i teraz, zmęczenie, smutek, rozdrażnienie, brak poczucia bezpieczeństwa, wyobcowanie – ten syndrom wydaje mi się bardzo realny. I wtedy pojawia się pragnienie tylko jednego – ulgi. Nie trzeba niczego więcej, wystarczy przestać tak się czuć chociaż na chwilę, żeby życie nabrało kolorów. Depresja jest dziś chorobą cywilizacyjną, kiedyś to nazywało się acedia, i częściej (mówi się, że nawet dwa razy częściej) diagnozowaną u kobiet. Dlaczego?
Przyznaję, miałam wątpliwości w „momentach mistycznych”, ale ostatecznie mówię Uldze zdecydowane tak! Chociaż ponad grupy modlitewne przedkładałabym xanax.
*
Natalia Fiedorczuk, Ulga, Wielka Litera 2018