Pomysł, żeby katecheci mogli być wychowawcami klas, to ukłon PiS w stronę Kościoła i jasna deklaracja, że MEN jest przeciwko świeckiej szkole – mówi Agnieszka Dziemianowicz-Bąk.
Karolina Kosecka: Poznaliśmy projekt rozporządzenia minister edukacji Anny Zalewskiej, zgodnie z którym katecheci mogliby być wychowawcami klas w szkołach. Partii Razem pomysł ten się, delikatnie mówiąc, nie podoba. Dlaczego?
Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, partia Razem: To kolejny już ruch wzmacniający pozycję jednej organizacji wyznaniowej w szkołach. Tymczasem miejsce religii jest w kościele, nie w instytucjach publicznych. Szkoły muszą być wolne od religijnej indoktrynacji. Za edukację, wychowanie i opiekę nad uczniami i uczennicami w czasie nauki powinna odpowiadać wykwalifikowana kadra pedagogiczna, a nie osoby, które w swojej pracy kierują się przede wszystkim własnymi przekonaniami religijnymi. Już dziś uczniowie niewierzący lub innego wyznania niż rzymskokatolickie czują się dyskryminowani. Powierzanie wychowawstwa katechetom lub księżom stworzy ryzyko dalszej dyskryminacji – uczniowie nieuczęszczający na lekcje religii będą mieć ograniczony kontakt z wychowawcą, nie wspominając już o presji, żeby jednak na tę religię zaczęli chodzić.
„Przyjaźń z władzą nie służy Kościołowi katolickiemu” – mówią feministyczne chrześcijanki
czytaj także
Dlaczego, według was, ministra zaproponowała takie zmiany? Czemu właśnie teraz?
Anna Zalewska jest szeroko krytykowana za katastrofalne skutki reformy oświaty. Przepełnione klasy, ciężkie tornistry, zwolnienia nauczycieli, ogromne koszty ponoszone przez samorządy usiłujące dostosować się do wymuszonych reformą warunków — to tylko niektóre powody, dla których MEN krytykowany jest przez rodziców, związki zawodowe i władze lokalne. Ostrych słów nie szczędzą minister edukacji także organizacje kościelne — likwidacja gimnazjów postawiła istnienie wielu z prowadzonych przez nie szkół pod znakiem zapytania. Być może pomysł na powierzenie katechetom wychowawstwa miał służyć udobruchaniu tych organizacji. Ale nie mniej prawdopodobne, że propozycja Zalewskiej pojawiła się tak samo jak większość jej pomysłów na polską szkołę — czyli znikąd, z sufitu, bez uwzględnienia głosu rodziców, uczniów czy opinii pedagogów.
Jaki cel chce osiągnąć Ministerstwo Edukacji tym projektem?
Z politycznego punktu widzenia to oczywiście ukłon PiS w stronę Kościoła. Ale to przede wszystkim jasna deklaracja, że MEN jest przeciwko świeckiej szkole. Że w swoich propozycjach nie kieruje się dobrem uczniów i uczennic, ich prawem do wolności przekonań i nauki wolnej od religijnych uprzedzeń. Że chce krok po kroku zamieniać szkołę w instytucję konserwatywnej, religijnej indoktrynacji. Zresztą podobne nastawienie widoczne jest w podstawach programowych przygotowanych przez MEN, na przykład w podstawie lekcji wychowania do życia w rodzinie, gdzie wprost zawarte są wskazówki do nauczania w duchu konserwatywnym: wrogim antykoncepcji, demonizującym seks przedmałżeński, wykluczającym jakąkolwiek otwartą dyskusję o seksualności człowieka.
czytaj także
Jakie mogą być skutki wprowadzenia projektu w życie?
Najpoważniejsze zagrożenie to utrata zaufania uczniów do wychowawcy. Wychowawca to dla uczniów szczególna osoba w szkole. To osoba, której młodzi ludzie — niezależnie od wyznania lub jego braku — chcą i potrzebują ufać. Powinni czuć, że mogą się do niej zwrócić z nawet najtrudniejszymi albo najbardziej wstydliwymi problemami. Uczniowie muszą być przekonani, że zawsze, w każdej sytuacji wychowawca będzie kierował się ich dobrem, a nie nakazami swojej wiary albo misją narzuconą przez kurię. Także rodzice posyłający swoje dzieci do szkoły muszą mieć pewność, że praca wykonywana przez wychowawcę oparta jest na jego wiedzy pedagogicznej i psychologicznej, a nie na wytycznych jednej z organizacji wyznaniowych. Takiej pewności mieć nie będą, jeśli wychowawstwo powierzone zostanie osobom, których pierwszą i podstawową rolą w szkole jest propagowanie konkretnej religii.
A konsekwencje polityczne?
Politycznie to kolejny krok w kierunku ureligijniania polskiego systemu edukacji. Kto wie, czy następnym ruchem nie będzie powierzanie księżom stanowiska dyrektora szkoły albo wprowadzenie obowiązku uczęszczania na lekcje religii dla wszystkich uczniów?
Co trzeba zrobić, żeby edukacja w Polsce była wreszcie świecka?
Są działania, które można podjąć już dziś. Potrzebna jest jedynie odwaga i wola polityczna. Niezwłocznie należy zrezygnować z finansowania nauczania religii w szkołach ze środków publicznych. Co roku z budżetu państwa na lekcje religii wydaje się grubo ponad miliard złotych. Większość tych środków pochłaniają wynagrodzenia katechetów, przydzielanych do konkretnych szkół przez biskupa. Te pieniądze można by przeznaczyć na zatrudnienie w szkołach psychologów i logopedów, na rozbudowę programów dożywiania uczniów albo na dofinansowanie domów kultury. Potrzeb nie brakuje.
Jednak samo ukrócenie finansowania lekcji religii nie wystarczy. Lekcje te nie powinny odbywać się na terenie szkół publicznych. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby instytucje religijne organizowały takie nauczanie przy parafiach albo w wynajmowanych salach. Żeby wyprowadzenie religii ze szkół było możliwe, konieczne jest wypowiedzenie lub renegocjacja konkordatu. To zaś wymaga politycznej odwagi do prawdziwego „wstania z kolan” — i my w Razem tę odwagę mamy.
Ale wiemy też, że zmniejszenie roli Kościoła katolickiego czy to w edukacji, czy w ogóle w życiu społecznym będzie możliwe tylko wtedy, kiedy państwo zwiększy zaangażowanie w politykę społeczną. Jeśli w danej miejscowości nie ma ani szkoły, ani domu kultury, ani biblioteki, a jedyną „publiczną” instytucją jest Kościół, to nic dziwnego, że proboszcz cieszy się tam dużym autorytetem. Dlatego warunkiem świeckiego państwa jest rozbudowa państwa socjalnego, które nie zrzuca z siebie odpowiedzialności za zapewnienie swoim mieszkańcom dostępu do kultury i edukacji, do ochrony zdrowia czy opieki nad osobami schorowanymi czy starszymi. Państwo, które przerzuca tę odpowiedzialność na organizacje kościelne, zawsze do pewnego stopnia będzie ich zakładnikiem.