Na Oceanie Atlantyckim za burtę wypadł polski żeglarz, który opływał świat wraz ze swoją żoną. Zginął, bo kobieta nie potrafiła posłużyć się nawet sterem. Dlaczego?
No więc jest taki sport, żeglarstwo morskie. W większości krajów Globalnej Północy uprawia się go w sposób przyjemny i rekreacyjny: to idealny sposób spędzania czasu dla rodzin czy par emerytów. W Polsce natomiast żeglowaniu towarzyszy przeważnie atmosfera militarno-survivalowa: upokarzające wrzaski, niewybredne żarty i mocno koloryzowane morskie opowieści.
Kiedy zaczynałam żeglować jako nastolatka, właściwie mi to nie przeszkadzało. Doceniałam nawet zbawienny wpływ, jaki niesie za sobą przecioranie zarozumiałej gówniary przez bałtycki sztorm. I pewnie drzemał też we mnie mały Januszek, jaki drzemie we wszystkich ofiarach kocenia: że jak się postaram, to sama będę kiedyś tym kocącym. Zdobywałam kolejne patenty, wypływywałam kolejne godziny i obejmowałam coraz wyższe funkcje.
Stałam się już na tyle dojrzała, że nie miałam ochoty nikogo kocić – chciałam miło spędzać czas z osobami, które dzielą moją pasję. Powoli zaczęłam się jednak orientować, że protekcjonalny stosunek, jaki mają do mnie współzałoganci (często mężczyźni 50+), nie zależy tylko od tego, że nie mam dowodu, ale również od tego, że nie mam prącia. A jakichkolwiek kompetencji nie miałaby osoba bez prącia, nie będzie im przecież mówić, co mają robić. Jedynym sposobem, by uzyskać posłuch, był powrót do atmosfery militarnej, a więc naśladowanie zachowań agresywnych kapitanów alfa. Jaki udział w efektywności tej strategii miały fantazje seksualne zebranych na jachcie panów, nie chcę nawet wiedzieć.
Uwaga: najobrzydliwsza szanta świata
Podobnie jak wiele moich koleżanek, żeglarek dalece bardziej doświadczonych ode mnie, zagryzałam zęby i wchodziłam w tę poetykę: rechotałam z dowcipasów i prewencyjnie udowadniałam, że umiem wszystko. Z ludźmi, z którymi spędzasz dwa tygodnie na kilku przechylonych o kilkadziesiąt stopni metrach kwadratowych, wspólnie sikając i rzygając, nie ma sensu, jak sądziłam, szitstormować o dyskryminację kobiet. Lepiej zdobywać pozycję, udając faceta. I to był nasz, wszystkich żeglarek, które tak sądziły, błąd.
czytaj także
21 listopada w okolicach Barbadosu polski żeglarz wypadł za burtę podczas rejsu dookoła świata, który odbywał ze swoją żoną. Nieprzypięty szelkami (jacht na falach to coś jak pierwszy raz na pilates, tylko dużo gorzej) udał się na jego dziób, by poprawić żagiel i przekoziołkował do wody. Jego żona, pani Elżbieta, nie była w stanie udzielić mu pomocy, ani nawet jej wezwać. Niedawno zdecydowała się zrelacjonować przebieg zdarzeń Radiu Gdańsk. Opowieść pani Elżbiety gorąco polecam przeczytać w całości.
Wynika z niej, że pani Elżbieta nie miała pojęcia, co robić, gdy jej mąż wylądował w wodzie. Nie umiała manewrować jachtem ani na żaglach, ani na silniku. Nie wiedziała również, jak skorzystać z radia, telefonu satelitarnego oraz innych sprzętów, które umożliwiłyby jej wezwanie pomocy. Guzik do wyłączenia autopilota i uruchomienia silnika były zapewne w zasięgu jej ręki, guzik służący do wysłania w eter informacji o człowieku za burtą wraz z położeniem geograficznym jachtu – w zasięgu kilku kroków. Ale pani Elżbieta nie miała o tym pojęcia, więc siedziała bezsilnie na rufie, przez dwadzieścia minut obserwując oddalającą się głowę męża, który wołał o pomoc. Po kilku dniach samotnej żeglugi udało jej się nawiązać łączność satelitarną z córką, która wezwała pomoc i pomogła pani Elżbiecie wrócić do Polski.
„Nie lubię i nie umiem pływać” – przyznaje pani Elżbieta. I pyta: „Dlaczego nie trenowaliśmy pomocy osobie, która znajduje się za burtą?”.
Świeć Neptunie nad duszą pana Stanisława i dopomóż pani Elżbiecie, a okoliczności wypadku zbada Izba Morska. Obawiam się jednak, że z dużym prawdopodobieństwem potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Dziesiątki razy słyszałam bowiem żeglarzy, którzy dowodzili, że jest to sport ponad wszelką wątpliwość męski, że szelki asekuracyjne są „dla pedałów”, i że „co będę babie tłumaczył”. Widziałam też dziesiątki kobiet, które wsiadały na pokład jachtu dla swoich mężów, nie próbując zgłębić choćby podstaw żeglarstwa. On stoi za kołem sterowym, obserwuje pogodę, prowadzi nawigację, a ona robi herbatę, zabezpiecza sztućce przed nadchodzącym sztormem i buchtuje liny. Ona patrzy na niego z bezradnym zachwytem, a on napawa się tym, że jej los leży w jego rękach.
Członkowie żeglarskich grup dyskusyjnych, które przeglądałam, są mniej więcej zgodni w tym, że pan Stanisław nie spełnił jednego z podstawowych obowiązków kapitana, jakim jest przeszkolenie załogi w zakresie udzielania i wzywania pomocy. Niemal równie zgodnie uważają jednak, że tak to jest, jak się bierze babę na pokład, że nawet wyszkolone żeglarki są w awaryjnych sytuacjach bezradne (?!), i że może jakby pan Stanisław był sam, lepiej by zadbał o swoje bezpieczeństwo i założył szelki (sic!). Że „ocean to nie Mazury, gdzie można strzelić focha”, że „kobiety są ozdobą żeglarstwa”, i że jak poproszą, by „dać potrzymać ster”, to można, ale więcej już nie.
czytaj także
Pierdy produkowane przez panów na forach są nie tylko obraźliwe wobec tysięcy zawodowych żeglarek zwyciężających w regatach, opływających samotnie świat, prowadzących rejsy na najtrudniejszych trasach i nie tylko przykre dla żeglarek-forumowiczek, ale nierzadko świadczą o tym, że panowie może i mają prącie, ale pojęcia, na czym polega żeglarstwo na akwenie większym niż jezioro Śniardwy, już nie.
W kontekście tragedii pod Barbadosem ględzenie o tym, że kobiety nie mają siły, żeby złożyć maszt albo uruchomić silnik „szarpanką” (przez pociągnięcie linki) jest śmieszne, bo w jachtach pełnomorskich masztu przeważnie się nie składa, a silnik wyposażony jest w rozrusznik elektryczny, uruchamiany guzikiem. Czynności, o których mówią panowie, nie wymagają zresztą siły herosa, a na egzaminach żeglarskich dają sobie z tym radę nastoletnie dziewczyny. Na jachtach istnieją ponadto przyrządy (np. kabestany + korby), które ułatwiają co cięższą pracę z linami.
No ale wracając do meritum: ta potwornie smutna historia pokazuje, jak ogromny popełniałyśmy z koleżankami-żeglarkami błąd, przemilczając rozliczne przypadki dyskryminacji na jachcie i dla świętego spokoju „udając” mężczyzn. Winy za wypadek na Atlantyku nie ponosi do końca ani pan Stanisław, który nie dopełnił obowiązków kapitana, ani pani Elżbieta, która dla swojego męża zrzekła się podmiotowości dorosłego człowieka.
Winę ponosi – choć Izba Morska nie wspomni o tym ani słowem – patriarchat, który każe mężczyznom nie dopuszczać kobiet do swoich rzekomo męskich zabawek, a kobietom uczestniczyć w tych zabawach w roli niemych wielbicielek. Dziewczyny, które próbowały podnosić ten temat na grupach żeglarskich, zostały masowo „oskarżone” o feminizm i w efekcie wypadły z dyskusji. A podobnych historii, jak historia pani Elżbiety i pana Stanisława, są setki: nie tylko w historii żeglarstwa, ale i wszystkich stereotypowo męskich sportów.
Być może w polskim żeglarstwie następuje powoli zmiana pokoleniowa: młodzi żeglarze i żeglarki pływają w międzynarodowych załogach, szkolą się w bardziej koedukacyjnych okolicznościach, a militarny model żeglowania wykształcony w czasach PRL odchodzi powoli w niepamięć. Patriarchalne schematy reprodukowane przez środowisko nie znikną jednak same z siebie: żeglarki czeka jeszcze ogrom pracy.
Sukcesy, które odniosły w ostatnich kilku latach kobiety w walce o swoje prawa, są niezaprzeczalne. „Trwałą zmianę damsko-męskich obyczajów” odtrąbiły nawet mainstreamowe media. Wystarczy jednak wyjrzeć poza aktywistyczną bańkę, by zrozumieć, że to dopiero (i aż) mała wygrana walka.