Ważą się losy ePrivacy, rozporządzenia o prywatności w łączności elektronicznej, nad którym pracuje właśnie Parlament Europejski. Czy przestaną nas śledzić w sieci?
Czy kupiłabyś łagodny środek poprawiający nastrój, gdybyś wiedziała, że jego reklamę widzisz, bo Google przypiął do ciebie łatkę „depresja”? Czy czułbyś się komfortowo, gdyby, analizując twoje zachowanie w sieci, Google stwierdził, że masz kłopoty małżeńskie i postanowił ulżyć ci podsuwając ofertę zakupu pigułek na potencję? A może chciałbyś polecieć na te same wakacje, co kolega, ale 30% drożej, bo twoja aktywność w sieci pozwala domyślić się, ile zarabiasz?
Właśnie takie pytania zadaje kampania anty-reklamowa Dlaczego mnie śledzisz?/Why are You tracking me? przygotowana wspólnie przez Fundację Panptykon, holenderską organizację Bits of Freedom i serbskie d:mode studio.
Pytania, które zadajemy, wydają ci się zbyt intymne? A czy nie jest tak, że to są właśnie sprawy, o których rzadko otwarcie rozmawiamy, a pomocy i informacji na ich temat szukamy w sieci. Szukając prywatności, pytamy o radę Googla i zapominamy, że prywatność w sieci to fikcja. Zbyt często o tym zapominamy, ale też zbyt rzadko myślimy, że zmiana status quo jest możliwa.
„Pomysł był prosty. Zorientowaliśmy się, jakiego typu intymne dane o użytkownikach przetwarza Google na podstawie wyników wyszukiwania, a następnie stworzyliśmy własne «reklamy», które mówią całą prawdę o tym, dlaczego te, a nie inne komunikaty wyświetlają się konkretnemu użytkownikowi. Jeżeli wkurzony internauta z grupy docelowej naszej reklamy kliknie w baner, na stronie why-are-you-tracking.me przeczyta, jak obecnie wygląda śledzenie w Internecie, a także – że właśnie w tej chwili decydują się losy rozporządzenia, które może kompletnie zmienić reguły gry.” – tłumaczy Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.
Chodzi o ePrivacy, rozporządzenie o prywatności w łączności elektronicznej, nad którym pracuje Parlament Europejski. W czwartek 19 października ważą się jego losy w Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (LIBE) Parlamentu Europejskiego. Od wyniku głosowania zależy, jak mocny projekt rozporządzenia trafi – zapewne jeszcze w październiku – na głosowanie plenarne, a następnie do negocjacji między europejskimi instytucjami (tzw. trilog).
W obecnym kształcie rozporządzenie zakłada między innymi, że domyślne zgody na zbieranie danych znikną z przeglądarek, a użytkownik odzyska realny wpływ na to, kto i co wie na jego temat.
Jak można się domyślić, nie jest to w smak branży interaktywnej, a także wielkim firmom, których biznes opiera się na handlowaniu naszymi danymi (Facebook i Google). W kampanii dezinformacyjnej Like a bad movie, branża straszy, że ePrivacy doprowadzi do obklejenia Internetu pop-upami z pytaniami o zgody, niezależne media upadną, a użytkownik zacznie dostawać nieprofilowane (czytaj mniej interesujące) treści. Pachnie to szantażem, bo de facto to od biznesu zależy, w jaki sposób nowe przepisy będą realizowane. To właśnie firmy odpowiedzialne za marketing i wydawcy internetowych mediów zadecydują o tym, czy za rok w sieci zaleją nas irytujące pop-upy i inne uporczywe plagi, czy wręcz przeciwnie: dostaniemy lepiej stargetowane reklamy i przejrzyste ustawienia, oddające nam kontrolę nad naszymi danymi.
Wbrew temu, co twierdzi branża interaktywna, nowa regulacja nie wywraca Internetu do góry nogami. Opiera się przecież na od dawna obowiązującej w prawie europejskim zasadzie: „Człowieka nie można śledzić bez jego zgody”. Doprecyzowuje tylko, że taka zgoda nie może być domniemana z ustawień przeglądarki, bo użytkownik powinien w tej sprawie podjąć własną, świadomą decyzję.
W praktyce rozporządzenie ePrivacy nakazuje po prostu wyjście z cienia firmom, które wiedzą o nas dużo więcej, niż sami chcielibyśmy komukolwiek powiedzieć. Do tej pory eksploatowały tę wiedzą poza naszą kontrolą. Teraz będą musiały zapytać o nasze zdanie. Tylko tyle i aż tyle.
czytaj także
**
Fot. na górze strony: Blogtrepreneur, flickr.com