Trumpowi jakaś wojna niewątpliwie by się przydała, bo konflikt zbrojny z tak jednoznacznym bandytą, jak Kim, tradycyjnie jednoczy naród wokół flagi i spycha na bok problematyczną agendę krajową.
Czy już niedługo na głowy mieszkańców wysepki Guam i Korei Północnej – w tej czy innej kolejności – posypią się głowice nuklearne? Lepiej, żeby nie – polscy frankowicze są wystarczająco uciemiężeni kursem 3,8, a wojna na Pacyfiku zapewne przepchnęłaby inwestorów do aktywów tradycyjnie uznawanych za bezpieczne, a więc waluty szwajcarskiej i złota. O pozostałych konsekwencjach – poza hekatombą Seulu i okolic, którą ci „bardziej nasi” Koreańczycy mieliby jak w banku – trudno spekulować, bo i aktorów w regionie (Chiny, Japonia, USA, Rosja, Koreańczycy z południa, no i Kim Dzong Un), z ich motywacjami, obsesjami, strategiami i taktykami doraźnymi jest zdecydowanie za dużo.
Co zatem wiemy na pewno lub prawie na pewno? Czy aby „eskalacja konfliktu”, choć wyraźnie zawiniona przez próby Kima z rakietami balistycznymi, nie idzie zdecydowanie za daleko, a twitterowe groźby prezydenta Trumpa nie noszą znamion samospełniającej się przepowiedni – jak już bywało w historii, gdy „szykowanie się do wojny, by zagwarantować pokój” przynosiło, co za niespodzianka, wojnę totalną?
czytaj także
Trumpowi jakaś wojna niewątpliwie by się przydała, bo konflikt zbrojny z tak jednoznacznym, jak Kim bandytą tradycyjnie jednoczy naród wokół flagi i spycha na bok problematyczną agendę krajową (wypróbowała to Thatcher z Argentyną, Bush junior z Afganistanem i Irakiem, wreszcie niezliczone szeregi liderów państw całego świata). Do tego, wśród doradców Trumpa są dziś głównie wojskowi – niektórzy liczą wprawdzie, że jako „dorośli w pokoju” będą oni hamować zapędy nie do końca zrównoważonego szefa, ale doświadczenie np. kryzysu kubańskiego nie wróżą dobrze (wówczas to cywil JFK był „siłą spokoju”, studzącą rozpalone głowy generałów i lobby militarno-przemysłowego).
Logika Kima wydaje się dość prosta i odarta z „ideologii”. Najwyższy Przywódca bardzo chce utrzymać władzę i bardzo nie chce skończyć jak Mohammed Nadżibullah, Saddam Husajn czy Muammar Kadafi, którzy – nie dysponując bronią masowego rażenia – nie mieli czynnika odstraszającego przed inwazją czy choćby wspieraną z zewnątrz rewoltą w kraju. Dlatego też nie ma szczególnego powodu, by uderzał pierwszy (a już zwłaszcza atomem), gdyż wtedy nie pozostawiłby USA wyjścia – nawet pacyfista w Białym Domu musiałby odpowiedzieć nuklearną kontrą, a Trump raczej pacyfistą nie jest. Ma natomiast (Kim) wszelkie powody, żeby grać brawurowo i podbijać stawkę licząc, że nikt nie powie „sprawdzam”.
czytaj także
Nuklearny program KRLD to wielki wrzód na tyłku całego regionu, ale jakoś dało się z nim żyć. Dla Chin to gwarancja, że koreańsko-japońsko-amerykański triumwirat nie urośnie za bardzo w siłę; Amerykanom ułatwia zdyscyplinowanie nienawidzących się skądinąd nawzajem azjatyckich sojuszników, bo skazuje ich na amerykański parasol. Dopóki jednak – niczym w czasach Zimnej Wojny – państwami kierują racjonalni aktorzy (choć jest ich więcej niż dwóch, co powiększa niepewność), nie ma tragedii. Chyba, że nawet ci względnie racjonalni (niechby i okrutni, niechby zbrodniczy – ale obdarzeni instynktem samozachowawczym) aktorzy tracą poznawczą pewność co do oceny sytuacji. Coś podobnego nastąpiło w pierwszej połowie lat 80., gdy sowiecka operacja wywiadowcza RJAN (monitorowanie zagrożenia atakiem jądrowym) zderzyła się z NATO-wskimi ćwiczeniami Able Archer, symulującymi atak jądrowy – świat stanął wówczas na krawędzi wojny jądrowej, co nieźle (abstrahując od sensacyjnej fabuły skoncentrowanej na roli pojedynczego bohatera) pokazano choćby w niemieckim serialu Deutschland 83. Sformatowani ideologią i wywiadowczą psychologią ludzie KGB (błędnie) dojrzeli w prowokacyjnych manewrach przeciwnika to, co chcieli (lub czego się bali), a więc przygotowania do napastniczej wojny i omal nie zareagowali adekwatnie (do swej diagnozy, choć nie do rzeczywistości).
Problem w tym, odbierając Putinowi „monopol na nieprzewidywalność”, Trump staje się aktorem nieprzewidywalnym i najbardziej niepewną zmienną w całej układance. Nie, to nie znaczy, że Ameryka jest większym zagrożeniem dla światowego pokoju niż Korea Północna, a Trump to gorszy bandyta od Kima. Po prostu dotychczasowy pat (niech będzie: zimna wojna KRLD z resztą świata) w relacjach z Pjongjangiem utrzymywał się na względnej przewidywalności aktorów; jeśli najlepsi analitycy w Europie i USA mają wątpliwości, czy tweety prezydenta należy traktować serio, dzielić przez dwa czy ignorować w ogóle – to jak mają na nie reagować analitycy północnokoreańscy? Skąd mają wiedzieć, czy Trump naciśnie pierwszy atomowy guzik, skoro rzecznik Białego Domu zdaje się tego nie wiedzieć? Zwłaszcza, że celność północnokoreańskich rakiet dalekosiężnych budzi wątpliwości; zmartwienie mają tylko Koreańczycy z południa, bo w Seul zza granicy KRLD skutecznie trafią nawet przerobione sowieckie Łuny, o nowszych Toczkach czy późniejszych Hwasongach nie wspominając. A jeśli Trump skalkuluje sobie, że jego przeciwnik to morderca, ale nie samobójca, więc atomówki na Guam i tak nie pośle, że wojna będzie tylko konwencjonalna? Koreańczyków mnogo, także tych na południu…
Czy reszcie świata pozostaje wyłącznie appeasement wobec Kima? Jak w niesłychanie ciekawym tekście wskazał jeden z byłych pracowników amerykańskiego Departamentu Stanu, poza odstraszaniem nuklearnym, reżim kolejnych Kimów trzyma się na wewnętrznej blokadzie informacyjnej (bo na żaden „gulaszowy socjalizm” go zwyczajnie nie stać). Bariera ta zaczęła przeciekać gdzieś od klęski głodu w połowie lat 90., która mimo monopolu informacyjnego i kilku pokoleń prania mózgów podważyła oczywistość jedynie słusznej linii władzy. Potem rozhermetyzowanie granicy z ChRL, niezbędne dla podtrzymania reżimu w wymiarze gospodarczym, otworzyło kanały przerzutu informacji – na przemycanych dvd, pendrive’ach i kartach pamięci, tym koreańskim samizdacie, coraz więcej mieszkańców KRLD może zobaczyć, że inny świat jest możliwy. Organizując się do przerzutu i dystrybucji nielegalnych treści tworzą zalążki zmowy powszechnej przeciwko rządowi, która na razie obejmuje tamtejszą bieda-klasę średnią, ale poprzez wzorce kultury i konsumpcji przenika coraz głębiej do społeczeństwa.
Nie można wykluczyć, że za kilka-kilkanaście lat KRLD stanie przed wyzwaniem sformułowanym Mirosława Dzielskiego z 1980 roku – czy możliwe jest takie „zmieszczanienie” nomenklatury, która odwiedzie aparatczyków od obrony systemu za wszelką cenę? Przepływ informacji do środka Korei bardzo by temu sprzyjał, więc należy go wspierać wszelkimi środkami; mocarstwa sąsiednie powinny zaś przygotować wiarygodną wizję zjednoczenia półwyspu bez uprzedniej zamiany go w nuklearną (a niech tam, choćby i konwencjonalną, pustynię). Utopia? Pewnie tak, bo prowadzenie finezyjnej polityki obliczonej na lata w środowisku tak geopolitycznie wrażliwym wydaje się zadaniem ponad siły kogokolwiek. Jeśli to za wiele, to niech chociaż odbiorą Trumpowi twittera. Będzie mniej wesoło, za to bezpieczniej.