Dobry pisarz powinien bardziej na siebie uważać. „Życiorysta Dwa” Janusza Rudnickiego i „Fak maj lajf” Marcina Kąckiego.
Janusz Rudnicki, Życiorysta Dwa, W.A.B. 2017
Aleksander Kaczorowski daje się co prawda czasami unieść balonom nadmuchanym retorycznymi pytaniami, ale nigdy nie ponieść.
Życiorysta ryje w życiorysach, najczęściej cudzych, czasem we własnym. Jak przypuszczam, jest to zbiór tekstów, z których przynajmniej część ukazała się w „GW” albo w „Magazynie Książki”. To tylko przypuszczenia, bo żadnej informacji na ten temat nie znajdziemy. Czytanie „GW” nie jest obowiązkiem, a jako czytelniczka książki chciałabym jednak wiedzieć, czy mam do czynienia z tekstami oryginalnymi, poprawionymi czy z recyklingiem. Poza tym informacja ta byłaby o tyle ważna, że mogłaby usprawiedliwić powtórzenia – zarówno treści, jak i chwytów formalnych. W końcu jak się dużo pisze, to trudno za każdym razem wymyślać coś nowego, więc teksty te trochę są z jednego kopyta: najpierw kilka zdań o książce, która jest podstawą tekstu, trochę drobnych uszczypliwości, potem pochwała, a następnie Rudnicki jak wampir wysysa to, co najlepsze i co może zainteresować czytelników. Czyta biografie, literaturę faktu, robi efektowne wypady w kierunku literatury pięknej i komponuje z tego ekscytujące historie o pisarzach, znanych i mniej znanych postaciach, ciekawych wydarzeniach z historii i wreszcie o podmiocie pisarskim zwanym Rudnickim – jak zwykle sowizdrzalskie i szalone. Do tego język, którym autor wywija na swój własny sposób, i nawet niedociągnięcia, o których za chwilę, nie zmieniają tego, że czytanie Rudnickiego przeważnie jest przyjemnością.
Zanim zacznę narzekać, powiem, że Rudnicki jest dobrym pisarzem i nawet jego słabsze teksty się bronią, a jest w tej książce też kilka prawdziwych perełek. Na przykład opowieść o starym Miłoszu, która zamienia się opowieść o jego sekretarce i biografce Agnieszce Kosińskiej. Ma Rudnicki dla kobiet dużo serca i dobre słowo, trzeba to przyznać. A historie okołobiograficzne to najmocniejsza część tego zbioru, może poza historią romansu Marii Curie-Skłodowskiej, którą autor postanowił ubrać w formę jej wspomnień i nie był to dobry pomysł.
czytaj także
Nie wchodząc jednak w szczegóły, zobaczmy, o czym ten Rudnicki pisze. Co go interesuje – i zapewne nie tylko jego. Eros i Tanatos, seks i śmierć, najlepiej bolesna albo samobójcza. Burdele – wyraźnie go fascynują. Rodzinne dramaty i wszelkie ludzkie słabości. Choroby weneryczne, morfinizm i alkoholizm. No i homoseksualizm – jawny, domniemany lub choćby jakiś epizod z młodości. A nawet jeśli nie ma nic na rzeczy, pióro samo prowadzi Rudnickiego w interesujących go kierunkach. O żonie Tomasza Manna pisze tak: „Żydówka, lesbijka, morfinistka i faszystka. Żart, zgadza się tylko to pierwsze”.
Eros i Tanatos, seks i śmierć, najlepiej bolesna albo samobójcza. Burdele – wyraźnie go fascynują. Rodzinne dramaty i wszelkie ludzkie słabości.
Ciekawa jestem, czy recenzenci, którzy po lekturze Homobiografii Krzysztofa Tomasika krzywili się, że to pudelek i zaglądanie pisarzom do łóżka, teraz też będą pytali, jakie znaczenia miał homoseksualizm Manna dla powstania Czarodziejskiej góry? Nie bądźmy jednak hipokrytami, bo większość z nas to ciekawi bardziej niż fundamentalny spór Settembriniego z Naphtą.
Szkoda tylko, że jest to książka niechlujna – poczynając od braku informacji o pierwodrukach. Teksty co prawda zostały uporządkowane tematycznie – biografie, recenzje, proza – jednak nikt, ani autor, ani redakcja, nie zadbali o porządek wewnętrzny. W jednym z pierwszych tekstów autor pisze, że ktoś miał do kogoś stosunek przerywany. Średni żart, ale w stylu rudnickim. Niestety powtarza się on jeszcze w kolejnych dwóch czy trzech tekstach i wtedy już naprawdę nie śmieszy.
Jest kilka tekstów słabszych, z których można by zrezygnować albo namówić autora, żeby jeszcze nad nimi popracował.
Nie jestem wielką admiratorką Rudnickiego jako komentatora bieżączki politycznej, a gdy, pisząc o „dobrej zmianie”, myli premier Szydło z Kopacz, to nie jestem już nią zupełnie. Gdzie była redakcja?
Wiem, co to jest licentia poetica, więc pewne odstępstwa od norm językowych czy logiki akceptuję, a nawet mnie cieszą. Niektóre zdania jednak budzą wątpliwości. Na przykład „Mężczyźni zamawiali w knajpach puste kufle, bo nie było piwa, a jak było, to nie było za co płacić”. Chyba jednak czym, a nie za co?
Są też inne niedoróbki. Na przykład jako podstawa tekstu o familii Mannów podana jest biografia Zofii Stryjeńskiej.
Nie jestem perfekcjonistką, zazwyczaj nie czepiam się szczegółów, ale tym razem jednak nie dało się ich przeoczyć. I chociaż nadal fajnie się to czyta, to jednak uważam, że dobry pisarz powinien lepiej na siebie uważać.
***
Marcin Kącki, Fak maj lajf, Znak Litera Nova 2017
Papa zajrzał w okular aparatu jak w szczelinę drzwi damskiej szatni.
Marcin Kącki nie jest tak dobrym pisarzem, chociaż jest dobrym dziennikarzem i słusznie uznanym reportażystą. Tym razem tworzy fikcję satyryczną i sensacyjną, napisaną ze sporym biglem, ale bez szczególnej głębi. Jesteśmy w świecie przypominający nasz, ale wszystko jest jeszcze bardziej. Nie ma już prawie prasy papierowej, pozostały na rynku dwa tabloidy, ścigające się o czytelników. Młody praktykant dziennikarstwa uczy się, jak efektownie kłamać i być w razie potrzeby hieną, ale w końcu wszyscy muszą z czegoś żyć, mają dzieci i kredyty. Paparazzi mają swoje sposoby, żeby zrobić jak najbardziej kompromitujące zdjęcia, a na boku zajmują się szantażem. Celebryci marzą, żeby na zdjęciach się znaleźć, i gotowi są sprzedać za to duszę, a przynajmniej koleżankę. Politycy są cyniczni i zajmują się głównie PR-em.
Intryga jest nieźle pomyślana – ofiara brukowców odpłaca pięknym za nadobne, a stający się bohaterem internetowego zainteresowania naczelny tabloidu nie ma jak się bronić, skoro tyle razy już udowadniał, że prywatność nie jest żadną świętością.
Szybko się czyta, czasem bawi – lektura do pociągu. A Rudnicki do biznes class…