Albo mój egzemplarz „Sztuki kochania” został zrobiony na podstawie jednej z legendarnych, pirackich kopii, albo osoby zaangażowane w produkcję i promocję filmu Sadowskiej inaczej widzą nowoczesność. Albo są po prostu lekko cyniczne i mówią nam to, co chcemy usłyszeć. Jak myślicie, która odpowiedź jest prawidłowa?
Film o Wisłockiej to „na pewno trudne zadanie dla scenarzystów, bo klimat tamtych czasów jest niezwykle złożony. Z jednej strony mamy oficjalną linię partii, która jest konserwatywna w sprawach seksu, ale jednocześnie dość progresywna w kwestii praw kobiet – mamy prawo do aborcji, kobiety są zachęcane do pracy zawodowej. Zmianę płci na przełomie lat 70. i 80. można było przeprowadzić na koszt państwa. Z drugiej strony o seksie mówi się bardzo niewiele, a jeżeli już, to w bardzo zawoalowany sposób” – mówiła w wywiadzie udzielonym Krytyce Politycznej w roku 2014 Agnieszka Kościańska, badaczka polskiej szkoły seksuologicznej.
czytaj także
Mamy rok 2017, do kin weszła właśnie biograficzna Sztuka kochania. Z okazji premiery Wydawnictwo Agora (koproducent filmu) opublikowało wznowienie kultowego, bestellerowego poradnika Michaliny Wisłockiej – sama autorka mówiła o siedmiu milionach legalnego nakładu i niezliczonych pirackich kopiach, ta liczba pojawia się też na czwartej stronie okładki, chociaż podobno nie jest w żaden sposób potwierdzona. Dlaczego na wstępie czepiam się nieszczęsnych siedmiu milionów? Przecież to ładnie brzmi, znakomicie buduje legendę… No właśnie. Przyjrzyjmy się narracji, jaką z okazji premiery filmu obrasta poradnik Wisłockiej, wydany po raz pierwszy w 1978 roku.
Na okładce czytamy: „Sztuka kochania to poradnik dla par (…). Mimo upływu czasu wciąż zadziwia aktualnością. Równo czterdzieści lat po premierze kultowego poradnika oddajemy go w ręce czytelników w zupełnie nowej odsłonie, ze wstępem prof. Zbigniewa Izdebskiego oraz nowym rozdziałem dotyczącym antykoncepcji”.
O zadziwiającej aktualności książki wspomina też reżyserka filmu, Maria Sadowska, w rozmowie z Anetą Kyzioł w tygodniku „Polityka”, dodając, że jej obraz wpisuje się w bieżące zagadnienia polityczno-społeczne: walkę przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej i czarny protest. Wisłocka przywoływana przez Sadowską to rewolucjonistka, zabiegająca o uznanie kobiecej seksualności, występująca przeciwko systemowi reprezentowanemu przez konserwatywnych mężczyzn.
czytaj także
Jeszcze dalej idzie Magdalena Boczarska, odtwórczyni roli Wisłockiej, w wywiadzie udzielonym Angelice Swobodzie dla portalu gazeta.pl (należącego do Agory):
„AS: Wisłocka szła pod prąd. Rozdawała prezerwatywy, mówiła kobietom, jak czerpać radość z seksu.
– Nie nazwałabym tego pójściem pod prąd. Myślę, że po prostu była kobietą, która znacznie wyprzedzała swoje czasy. Była nieprawdopodobnie nowoczesna.
AS: Myślisz, że Wisłockiej podobałaby się solidarność kobiet? Że poparłaby czarny protest?
– Byłaby dumna z naszej emancypacji. Cieszyłaby się, że potrafimy mówić o swoich pragnieniach i że chcemy walczyć o swoje prawa. Tak, byłaby z tego dumna. Gdyby żyła w naszych czasach i zobaczyła, co się dzieje, pewnie wzięłaby parasolkę i zaczęłaby nią wymachiwać, może nawet kogoś nią okładać”.
Następnie Boczarska rytualnie zapewnia o aktualności poradnika, bezpośrednio pod tekstem znajdziemy natomiast link do księgarni internetowej, w której można nabyć Sztukę kochania w promocyjnej cenie.
Stawkę zamyka scenarzysta filmu, Krzysztof Rak, który w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” oznajmia dumnie: „Za rządów PiS-u pokazujemy portret kobiety, która walczyła o prawo do aborcji i ratowała ofiary zabiegów samozwańczych ginekologów”.
Brzmi to wszystko spójnie i znakomicie, wreszcie mamy kobiecą bohaterkę na miarę naszych czasów, wizjonerkę, rewolucjonistkę, obrończynię uciśnionych. Jednak jest rok 2017, a ja do wywiadów promocyjnych podchodzę z nieufnością. Dlatego przeczytałam Sztukę kochania wydaną przez Agorę i cóż, albo mój egzemplarz został zrobiony na podstawie jednej z legendarnych, pirackich kopii, albo osoby zaangażowane w produkcję i promocję Sztuki kochania inaczej widzą nowoczesność. Albo są po prostu lekko cyniczne i mówią nam to, co chcemy usłyszeć. Jak myślicie, która odpowiedź jest prawidłowa?
Wisłocka wydaje Sztukę kochania jako podręcznik dla par, a mówiąc ściślej: małżeństw (na okładce pierwszego wydania widnieją kobieta i mężczyzna w ślubnych strojach). Oficjalna legenda głosi, że tylko w takim kontekście udało się przepuścić odważny poradnik przez partyjną cenzurę. We wstępie do nowego wydania prof. Zbigniew Izdebski pisze uczciwie, że Wisłocka reprezentowała bardzo konserwatywny światopogląd, szczególnie jeżeli chodzi o role płciowe i podział zadań w rodzinie, ale dodaje, że takie były czasy, w których żyła.
To jednoznaczne stwierdzenie stoi w sprzeczności z przytaczaną we wstępie diagnozą Agnieszki Kościańskiej, wskazującej na złożoność pejzażu PRL-owskiej emancypacji kobiet. W tym kontekście konserwatyzm Wisłockiej jawi się nie do końca jako strategia obronna, próba przemycenia radykalnych treści pod płaszczykiem budowania małżeńskiego szczęścia. Narracja Sztuki kochania jest spójna i konsekwentna, tam nie ma mrugania okiem, że oto omijamy partyjną linię, ale wiemy, rozumiemy. Seks jako radosna zabawa, owszem. Ale nie zapominajmy przy tym, co jest najważniejsze – a najważniejsza jest rodzina, w której partnerzy pełnią z oddaniem i świadomością przypisane im przez tradycję i naturę role. Zobaczmy, jak wygląda to w praktyce.
Wbrew pozorom u Wisłockiej mało jest „twardego” seksu, przynajmniej według dzisiejszych standardów. Słynny katalog pozycji to zaledwie kilka stron. Dużo jest natomiast o tym, co Agnieszka Kościańska nazywa w książce Płeć, przyjemność i przemoc „kulturą seksualną”, czyli o budowaniu relacji, wzajemnym uwodzeniu się, zmysłach, naukowych podstawach życia seksualnego: budowie poszczególnych narządów, ich funkcjonowaniu. Cytowany jest Fromm, Kochanowski, Andrzej Morsztyn, Nafzawi, Boy-Żeleński, Fredro.
Wbrew pozorom u Wisłockiej mało jest „twardego” seksu, przynajmniej według dzisiejszych standardów.
W to wszystko wpleciona zostaje opowieść o rolach płciowych, których lepiej nie ruszać. Wisłocka w tonie dobrej cioci przypomina często, że śmiejemy się z rad babek i prababek, ale przecież one miały w zasadzie rację! W rozdziale Zmysły kataloguje cały zestaw cech, które poprawiają szanse pań na małżeńsko-seksualnym targowisku: wygolone pachy (Wisłocka zaleca golenie nawet kilka razy dziennie, jeżeli ma się wyjątkowo uparty zarost), ładny chód, staranny makijaż, sztuka pięknego siadania. Można się uśmiechać, ale bez przesady – „Na pełny uśmiech mogą pozwolić sobie tylko kobiety o ładnych zębach i kształtnych wargach. Na szczęście dla tych, które nie mają takich walorów, istnieje cała gama pół- i ćwierćuśmiechów, w których śmieją się oczy, dołki w policzkach, lub marszczy się zabawnie nos”. Na niektórych mężczyzn działa też płacz, ale płakać mogą tylko blondynki o dziecinnych twarzach, którym lekko różowieje przy tym końcówka nosa. Całą resztę płacz oszpeca i w konsekwencji irytuje mężczyznę. Włosy? „Niestety, mimo ogromnej wygody i łatwości pielęgnowania włosów krótkich, wielu mężczyzn tradycyjnie woli u kobiet włosy długie. Może sprawiły to wieloletnie nawyki, ale fakt jest faktem i warto wziąć go pod uwagę, wybierając rodzaj fryzury”.
Niedobrze jest też pokazywać się partnerowi nago, bo przecież nasze ciała nie są idealne. Na szczęście mamy do dyspozycji uwodzicielską bieliznę. Dodam dla uczciwości, że Wisłocka sztorcuje także panów, którzy mają o siebie dbać i nie snuć się po domu w przydeptanych kapciach – zaznacza jednak, że maja dbać na „sposób męski”, nie popadając w przesadę (nie pada słowo „zniewieściałość”, ale można wyczytać je między wierszami). A jeżeli im to nie wychodzi, kobieta może podjąć próby uświadomienia niedociągnięć, ale sprytnie i dyskretnie, żeby nie poczuli się urażeni i nie stracili męskiego animuszu.
Są to oczywiście stosunkowo niewinne uwagi, ale sygnalizują już strukturę problemu. Wisłocka pisze swój poradnik na początku lat 70., wydaje w 1978. W Stanach dobiega wtedy końca druga fala feminizmu, od 15 lat dostępna jest Mistyka kobiecości Betty Friedan. Nie porównuję oczywiście sytuacji ruchu feministycznego na Zachodzie z sytuacją w Polsce lat 70. (gdzie dzięki specyficznemu etosowi socjalistycznej pracy kobiety dużo łatwiej zresztą podejmują działalność zawodową niż na przykład w Stanach Zjednoczonych), ale coś jest na rzeczy.
czytaj także
Wisłocka nie jest zaściankową ginekolożką, zna światową literaturę, cytuje w Sztuce kochania prace Mastersa i Johnson, wspomina Kinseya. Musi więc wiedzieć, że na świecie dzieje się wiele, jeżeli chodzi o sytuację kobiet i kobiecą seksualność oraz modele związków. A jednak pisze tak: „Kobiety współczesne, podniecone otwierającą się szansą równouprawnienia w pracy i nauce, w zapale zdobywania pozycji dotąd niepodzielnie męskich, wylewają dziecko wraz z kąpielą, robiąc sobie wielką krzywdę. Można się kształcić, można pracować naukowo, zawodowo czy społecznie, ale w domu i w miłości każda kobieta musi być kobietą, a mężczyzna mężczyzną, jeżeli chcą żyć życiem pełnym i uniknąć rozczarowań i kompleksów (…). Żadna emancypacja nie może mieć wpływu na to, że kobieta jest matką i rodzi dzieci, a w swoim macierzyństwie i okresie pielęgnacji dziecka potrzebuje opieki mężczyzny. W tej dziedzinie nic się nie zmieni, chyba żeby ludzi zaczęto hodować w probówkach, a rodzina przestała istnieć”. Dodaje też, że inna jest bezwarunkowa miłość matki, a inna ojcowska, na którą trzeba zasłużyć.
Wydawca nie uściśla niestety, na jakim wydaniu bazuje tekst obecnej edycji, ale widać w nim stosunkowo późne wtrącenia autorki, która odnosi się do kaset wideo z pornografią, antykoncepcji opartej na aparatach do domowego badania składu śliny, wspomina o odkryciu feromonów w latach 90. Jest to więc wersja z pewnością przejrzana przez Wisłocką, która – jak widać – nie czuła potrzeby edytowania fragmentów o tym, że kobiety mają kokietować (ich wyobraźnia, zdaniem autorki, ukierunkowana jest zawsze na założenie rodziny, opartej na podziwie i szacunku dla partnera), a mężczyźni zdobywać. Pozostawiła też inne, dużo bardziej niepokojące stwierdzenia.
W rozdziale o miłości młodzieńczej Wisłocka tłumaczy, że dorastający chłopcy są poszukiwaczami wrażeń, ich rozwój fizyczny znacznie wyprzedza emocjonalny. Dziewczęta marzą o miłości, dzieciach i rodzinie (czy rzeczywiście? – PRL-owskie powieści dla młodzieży zdają się rysować ich horyzonty nieco szerzej), seks zupełnie ich nie interesuje. Jeżeli już podejmują współżycie, to zawsze jest to efekt presji ukochanego. „Boys will be boys”, Wisłocka nie znajduje na to innej recepty niż wstrzemięźliwość dziewcząt, którą należy wzmacniać. Ponieważ jednak trudno o idealnie wychowane panny, ważna jest kompleksowa, wczesna edukacja młodzieży w dziedzinie antykoncepcji, rozpoczynana już w dwunastym roku życia (i za to należą się Wisłockiej jednoznaczne, gromkie brawa, szkoda tylko, że czterdzieści lat później nadal nie udało się w Polsce tego standardu wdrożyć).
Jednak Wisłocka nie może się powstrzymać przed refleksją natury ogólnej: czy gwałt jest zawsze gwałtem? Ofiara, a może raczej „ofiara” gwałtu? Czy dziewczęta powinny spotykać się z chłopcami w odludnych miejscach, bez świadków? „Chłopców poniesionych napięciami seksualnymi, bardzo gwałtownymi w tym wieku, zwykła lekkomyślność dziewcząt naraża na kompromitację, kary sądowe, i niejednokrotnie wykolejenie się z drogi prawidłowego rozwoju już w latach młodzieńczych”. Ten fragment nie zniknął z żadnego z wydań. W najnowszym nie został opatrzony przypisem ani komentarzem, chociaż Wydawnictwo Agora uznało za stosowne sprostować dodatkowym rozdziałem przestarzałe informacje na temat antykoncepcji (Wisłocka niezbyt łaskawie patrzy na spirale i antykoncepcję hormonalną, zachwalając stosunek przerywany, kalendarzyk i metodę termiczną, ewentualnie metody mechaniczne dla mniej doświadczonych kochanków).
czytaj także
Bez komentarza pozostawiono też rozmyślania Wisłockiej o obrzezaniu dziewczynek. Wisłocka lubi w Sztuce kochania wspierać się antropologicznymi ciekawostkami, ale tylko w przypadkach, kiedy potwierdzają jej własne, konserwatywne przekonania. O kulturach funkcjonujących w systemach innych niż patriarchat (przypominam – wiedział o nich już Bronisław Malinowski) autorka konsekwentnie milczy. Wisłocka pisze o wycinaniu łechtaczek dziewczynkom w wieku niemowlęcym lub w okresie dojrzewania jako dobrze znanym uczonym obrzędzie kultur afrykańskich i muzułmańskich, uznawanym w Europie za barbarzyństwo. Jednak donosi, że etnograf z plemienia Bantu, napotkany w Towarzystwie Orientalistycznym, wyjaśnił jej, że obrzezania dokonuje się dla dobra kobiet. Otóż: „zabieg ten daje kobietom muzułmańskim i murzyńskim, obdarzonym z natury dużą pobudliwością seksualną, szansę przeżywania orgazmu harmonijnie i równocześnie z partnerem”. Wisłocka jest tym wyjaśnieniem zafascynowana, co prowadzi do dalszych rozważań na temat orgazmów łechtaczkowych i pochwowych, w które nie chcę się tu dokładnie zagłębiać (dodam jednak, że pochwowy ma lekką przewagę, a łechtaczkowy to „połowa drogi”).
Trudno naprawdę czytać ten fragment bez niedowierzania. Dlaczego kobieta, ginekolożka, rewolucjonistka walcząca o prawo kobiet do orgazmu, przechodzi do porządku dziennego nad kuriozalnym argumentem przedstawionym jej przez „etnografa z plemienia Bantu”? Dlaczego autorka, która w innym fragmencie poradnika straszy zakażeniami dróg rodnych po zbyt krótkiej wstrzemięźliwości seksualnej w połogu, nie interesuje się higienicznymi konsekwencjami obrzezań? Dlaczego wreszcie – ponownie – wydawca pozostawia ten fragment bez komentarza?
Dlaczego kobieta, ginekolożka, rewolucjonistka walcząca o prawo kobiet do orgazmu, przechodzi do porządku dziennego nad kuriozalnym argumentem przedstawionym jej przez „etnografa z plemienia Bantu”?
Wspomniałam powyżej o kwestii kobiecego orgazmu. Wisłocka pisze twardo: kobieta jest w miłości partnerką mężczyzny, a nie obiektem jego uczuć. Nie masz orgazmu? Nie szkodzi, można się nauczyć jego osiągania. Wprawdzie Agnieszka Kościańska zauważa, że skupienie na orgazmie jako jedynym wyznaczniku seksualnej satysfakcji jest mocno atakowane przez feministyczną seksuologię, ale zostawmy już Wisłockiej nieposzarpany laur za przekonanie polskich kobiet (i mężczyzn), że seks powinien być przyjemnością dla dwojga. O tym jest przecież Sztuka kochania, prawda?
Jednak i tutaj byłoby lepiej, gdyby Wisłocka złożyła pióro o pół strony wcześniej. „Źle się dzieje, jeśli problemem głównym w małżeństwie i zagadnieniem »być albo nie być« staje się orgazm żony. Oczywiście, jest to sprawa bardzo ważna, gdyż harmonia w strefie przeżyć fizycznych stabilizuje małżeństwo. Nie warto jednak rzucać na stos całej reszty, ponieważ tym sposobem często nie osiągamy pożądanego celu, niszcząc równocześnie wszystkie inne dodatnie strony naszego związku. (…) Trzeba ogromnej subtelności i dyplomacji ze strony kobiety, żeby sprawy seksu zharmonizować w małżeństwie, nie raniąc przy tym miłości własnej mężczyzny (…). Jakikolwiek cień aluzji do braku talentów męskich w tej dziedzinie nie ma racji bytu między kochającymi się ludźmi”.
A więc orgazm dla kobiety – jak najbardziej. Ćwiczenia prowadzące do jego osiągnięcia – tak, tym bardziej, że rytmiczne skurcze pochwy sprawią przyjemną niespodziankę partnerowi. Ale jeżeli mężczyzna jest słabym kochankiem – trudno. Trzeba w związku szukać pozytywów. Umiejętność przeżywania rozkoszy ma wiązać kobietę z partnerem, który tej rozkoszy dostarcza. Nie jest wartością samą w sobie. Podobnie rysuje się kwestia podziału obowiązków w opiece nad niemowlęciem. Wisłocka słusznie zauważa, że jest to drenujące fizycznie i psychicznie zadanie, dlatego małżonkowie powinni bezwzględnie dzielić się pielęgnacją dziecka i domowymi obowiązkami. Ale nie dlatego, że ojciec ma takie same obowiązki – wykładnia jest trochę inna. Chodzi o to, żeby wypoczęta kobieta miała czas zadbać o siebie i swojego mężczyznę, wtedy on nie będzie szukał okazji do zdrady i małżeńska miłość przetrwa trudny okres bez większego szwanku.
czytaj także
Na koniec warto przyjrzeć się jeszcze kwestii aborcji, na którą z takim przekonaniem powołuje się cytowany we wstępie scenarzysta Krzysztof Rak. Wisłocka jest aborcji kategorycznie przeciwna. Co do tego nie ma wątpliwości, w Sztuce kochania mówi wprost, że jest to „największe zło i fizyczna krzywda”, jakie mogą spotkać młodą kobietę. Usunięcie ciąży okalecza psychicznie, powoduje zubożenie moralne, znieczulicę, ponure bywają też zdrowotne konsekwencje zabiegu. Oczywiste są powikłania po aborcjach domowych, pokątnych, ale Wisłocka pisze przecież w czasach, kiedy ciążę można przerwać legalnie, w gabinecie lekarskim, w kontrolowanych, sterylnych warunkach – dlatego autorka wspomina mętnie, że nawet na najlepiej sterylizowanych narzędziach mogą znaleźć się groźne drobnoustroje, które wprowadzane podczas zabiegu do narządów rodnych kobiety, mogą w konsekwencji spowodować stan zapalny, ciążę pozamaciczną i bezpłodność albo wręcz śmierć na skutek niewidocznego krwotoku.
Poza tym „wyrzucamy dziecko” – w innym fragmencie książki Wisłocka opisuje siedmiomiesięczny płód („dziecko”), który w łonie matki broni się przez zastrzykiem śródmacicznym zaaplikowanym z powodu konfliktu serologicznego. Wisłocka nie różnicuje przy tym w żaden sposób aborcji, nawet o tym nie wspomina. Nie ma podziału na przyczyny: „na życzenie”, z powodu uszkodzenia płodu, z powodu czynu zakazanego, ratująca życie matki. Tym dziwniejsze jest przekonanie Magdaleny Boczarskiej, że Michalina Wisłocka maszerowałaby 3 października 2016 w czarnym proteście. Osobiście bardzo w to wątpię.
Celem tego wywodu nie jest atakowanie samej Wisłockiej – jeżeli wierzyć badaczom i kolegom po fachu autorki, Sztuka kochania była rzeczywiście przełomową książką na polskim rynku. Wisłocka miała bardzo konkretne poglądy, nigdy się od nich nie odżegnywała. Nie można zapominać także, że inni seksuolodzy czynni w PRL-u też mieli swoje „wpadki” i co najmniej dziwne spojrzenie na niektóre kwestie, takie jak masturbacja czy homoseksualizm (zainteresowanych odsyłam do cytowanej już książki Agnieszki Kościańskiej, która przystępnie i dogłębnie analizuje seksuologiczną wiedzę ekspercką w Polsce). W całym medialnym szumie wokół Sztuki kochania brzydzi mnie jednak promowanie poradnika Wisłockiej jako książki aktualnej – ten przymiotnik pojawia się praktycznie w każdym wywiadzie, w każdej notatce prasowej.
Niestety, Sztuka kochania nie jest aktualna, chyba że zadowolimy się konstatacją, że aktualne jest nawoływanie do miłości, czułości i szacunku partnerów wobec siebie. Ta książka nie powinna ukazać się w formie, jaką zaprojektowało dla niej Wydawnictwo Agora – z jubileuszowym w charakterze wstępem, zapewnieniem o aktualności na tylnej okładce i dopisanym rozdziałem prostującym informacje o antykoncepcji, sprawiającym wrażenie, że inne przedstawione w książce fakty nie wymagają już korekty. Wymagają. Sztuka kochania byłaby wartościową pozycją, gdyby wydawca opatrzył ją solidnym, krytycznym komentarzem i zaprezentował jako ciekawostkę, historyczną publikację, kamień milowy w polskim dyskursie o seksualności – a nie jako źródło ponadczasowej mądrości.
Niestety, „Sztuka kochania” nie jest aktualna, chyba że zadowolimy się konstatacją, że aktualne jest nawoływanie do miłości, czułości i szacunku partnerów wobec siebie.
Problem polega na tym, że w polskiej kulturze przysłowiowo niemalże lubimy piosenki, które już znamy. Chciałabym wierzyć, że gros czytelników nowego wydania Sztuki kochania zakrzyknie: „Hola! Czasy się zmieniły!”, po czym odłoży książkę Wisłockiej do lamusa, gdzie jej miejsce. Ale dostrzegam w niej wiele znanych i lubianych współcześnie motywów: aborcja jako zło, płód uciekający przed igłą (patrz: Niemy krzyk), prowokujące do gwałtu kobiety, które chodzą tam, gdzie nie powinny, kokietki, które mężczyzna po prostu goni, owładnięty odwiecznym instynktem myśliwego, zaprogramowane matki, które do trzeciego roku życia dziecka powinny zapewniać mu wyłączną opiekę i ewentualnie później myśleć o powrocie do pracy. W tym sensie Sztuka kochania jest aktualna, muszę przyznać rację reżyserce, scenarzyście i odtwórczyni roli Wisłockiej. Ale nie wiem, czy to dla nas dobra wiadomość.