Trump pogrzebał TPP. Na cześć tej decyzji wypito z pewnością niejedną butelkę dobrego wina.
W trakcie swojego inauguracyjnego przemówienia prezydent Donald Trump ciągle mówił, że teraz to Ameryka i amerykańskie interesy stawiane będą na pierwszym miejscu. Eksperci interpretowali to jako zapowiedź izolacjonistycznej i protekcjonistycznej prezydentury, politycznie i militarnie wycofującej się z sojuszniczych zobowiązań Stanów w świecie, w gospodarce zaś rezygnującej z dalszych układów o wolnych handlu.
Szybko miało się okazać, że przynajmniej druga część tych prognoz jest trafna. W poniedziałek, pierwszy roboczy dzień po inauguracji, prezydent wydał memorandum, skutkujące wycofaniem się Stanów z Porozumienia o Partnerstwie Transpacyficznym (TPP). Porozumienie to miało być największym sukcesem dyplomacji handlowej administracji Obamy. Gdyby wybory jesienią wygrała Hilary Clinton, z pewnością Kongres zajmowałby się w najbliższych miesiącach jego ratyfikacją. Obejmowało ono 11 państw obszaru Pacyfiku, wytwarzających wspólnie – wedle różnych szacunków – nawet do 40% światowego PKB. TPP miało na celu redukcję pozacelnych barier handlu między nimi, zmniejszenie celnych, harmonizację regulacji ułatwiającą producentom z poszczególnych gospodarek dostęp do rynków pozostałych.
Kontrowersje
Od początku też porozumienie budziło kontrowersje. Część ekonomistów przewidywała, że dzięki porozumieniu PKB krajów członkowskich wzrośnie średnio o 1% do 2030 roku. Szczególnie miały na tym zyskać kraje mniej rozwinięte. Na przykład gospodarka Wietnamu dzięki TPP miała wzrosnąć dodatkowo aż o 8% do 2030 roku. Amerykańska w tym samym czasie miała zyskać dzięki porozumieniu dodatkowo 0,5% PKB. Jednocześnie w liczbach bezwzględnych to Stany byłyby największym beneficjentem TPP – do 2030 roku szacowano wzrost realnych przychodów amerykańskiej gospodarki o sumę 357 miliardów dolarów.
Inne badania zwracały jednak uwagę na fakt, że ewentualne korzyści wiązać się będą z bezrobociem, trudną sytuacją wielu gałęzi przemysłu, spadkiem dochodu zatrudnionych w nich pracowników i zwiększeniem nierówności dochodowych. Z tego powodu do TPP od początku bardzo nieufnie podchodzili amerykańscy liderzy związków zawodowych.
Porozumienie to miało być największym sukcesem dyplomacji handlowej administracji Obamy.
Ale nie sam wolny handel i jego wpływ na rynek pracy były postrzegane jako problematyczne w porozumieniu. Jak na swoim blogu pisał znany ekonomista Paul Krugman, TPP w ogóle średnio dało się zakwalifikować jako porozumienie o wolnym handlu Jego istotą wcale nie było bowiem znoszenie barier w swobodnym przepływie towarów. Co w takim razie? Po pierwsze ochrona patentów i innych form własności intelektualnej, np. związanych z produkcją takich towarów jak leki. Po drugie, mechanizm arbitrażu, umożliwiający inwestorom pozywanie państw z tytułu utraconych zysków. Przedmiotem pozwu mogły być zarówno decyzje administracyjne, jak i akty prawne, narażające przyszłe zyski inwestorów na straty.
Cała władza w ręce korporacji
To właśnie ten mechanizm budził największy sprzeciw kontestujących TPP ruchów społecznych. W trakcie dyskusji nad porozumieniem grupa prawników i ekonomistów (wśród nich Joseph Stiglitz) wystosowała list otwarty do przywódców amerykańskiego Kongresu, przestrzegający przed wpisanym w TPP mechanizmem arbitrażu.
Jego sygnatariusze zwracali uwagę, że arbitraż narusza prawa Amerykanów do równego dostępu do wymiaru sprawiedliwości. Obok konstytucyjnie osadzonego systemu sądowego powołuje drugi, prywatny, do którego dostęp mają tylko uprzywilejowane podmioty – inwestorzy.
W dodatku możliwość pozywania państw przez inwestorów może wchodzić w konflikt z podstawowymi zasadami demokracji. Fakt, że każda decyzja rządu może zostać zakwestionowana w trybunale i stać się podstawą do wypłacania niebagatelnych odszkodowań, znacznie utrudnia rządom realizację woli wyborców. Zagrożone pozwami państwa będą mniej skłonne do tego, by regulować rynek pracy, wprowadzać i egzekwować od biznesu normy dotyczące zdrowia konsumentów czy ochrony środowiska.
Innymi słowy, TPP – gdyby wszedł w życie – oznaczałby radykalne wzmocnienie siły właścicieli kapitału wobec dysponujących demokratycznym mandatem państw i realizowanych przez nie polityk.
Koń trojański protekcjonizmu
Czy więc pogrzebanie przez Trumpa TPP jest dobrą wiadomością? W pewnym sensie z pewnością tak. Zarówno dla Ameryki, jak i dla objętych nim słabszych krajów. Mechanizm arbitrażowy zablokowałby z pewnością wiele progresywnych polityk.
Jak decyzję nowego prezydenta przyjęli przeciwnicy TPP z lewa? W ten sam poniedziałek, gdy pogrzebał TPP, Trump miał w Waszyngtonie spotkanie z przywódcami związków zawodowych. Gdy poinformował ich o swojej decyzji co do porozumienia, odpowiedzią były – jak donosi „The New York Times” – owacje na stojąco. „W końcu mamy odwrót od trzech dekad fatalnej polityki handlowej” – powiedział gazecie lider jednego z najsilniejszych związków zawodowych w Stanach, gromadzącego głównie pracowników transportu The Brotherhood of Teamsters, James P. Hoffa.
W Eneidzie trojański kapłan Apolla Laokoon patrząc na zostawionego przez Greków pod murami miasta wielkiego, drewnianego konia, mówi, iż obawia się Greków, nawet gdy przynoszą dary. Podobną ostrożność wobec podarków administracji Trumpa zalecałbym amerykańskiemu światu pracy.
Decyzja Trumpa faktycznie mogła na chwilę powstrzymać wzrost władzy wielkiego biznesu wobec państwa i obywateli w Stanach, ale strategicznym celem jego administracji jest coś dokładnie przeciwnego. Jak żadna w historii jest ona zdominowana przez miliarderów i milionerów. Przez osoby, które całą dotychczasową aktywność publiczną poświęcały na walkę ze związkami zawodowymi, płacą minimalną, próbami narzuceniu biznesowi regulacji przez państwo.
czytaj także
Ideał Ameryki, jaki przyświeca tej administracji, to kraj zarządzany przez liderów biznesu, przez ekskluzywny klub złożonych w większości z białych mężczyzn o siwych włosach. Państwo w razie kryzysu jest gotowe im pomóc, ale na co dzień nie przeszkadza im zarabiać jeszcze większych pieniędzy np. nakładając wyższe podatki na inwestycje w usługi publiczne, czy próbując wyegzekwować jakieś minimalne standardy środowiskowe.
Tak jak w czasach Reagana protekcjonistyczna retoryka „obrony amerykańskich miejsc pracy” może posłużyć jako koń trojański, jako osłona dla polityki dającej kolejne przywileje wielkiemu biznesowi. Wycofaniu administracji Trumpa z TPP, być może jakiejś formie renegocjacji NAFTA i warunków handlu z Chinami, zachętom dla firm „produkujących w Stanach” i pogróżkom wobec tych, przenoszącym produkcję za granicę; towarzyszyć będą cięcia budżetowe, zapowiedziana obniżka podatku dla przedsiębiorstw, demontaż sieci bezpieczeństwa socjalnego czy regulacji środowiskowych, przepisy znacznie utrudniające działanie związkom zawodowym. Wszystkie to uderzy w świat pracy. Wzmocni za to i tak już wielką siłę korporacyjnej Ameryki.
Kłopot Demokratów
Populistyczna, protekcjonistyczna retoryka Trumpa stawia też Demokratów w trudnej sytuacji. Trump wygrał w listopadzie dlatego, że był w stanie pociągnąć za sobą niegdyś przemysłowe stany, jeszcze do niedawna zwyczajowo głosujące na Demokratów. Retoryka „obrony amerykańskich miejsc pracy” może jeszcze przez jakiś czas zapewniać poparcie mieszkańców tych terenów dla obecnej administracji.
Jeżeli Demokraci nie będą potrafili przelicytować ekonomicznego populizmu Trumpa, jeśli jego administracji uda się przedstawić Partię Demokratyczną, jako siłę broniącą niepopularnych porozumień handlowych, to bardzo trudno będzie jej wrócić do Białego Domu, czy odzyskać kontrolę nad którąś z izb Kongresu. Dlatego, zamiast bronić TPP i rozpaczać nad tym, jak populizm Trumpa zniszczył wspaniałe osiągnięcie Obamy, przeciwnicy obecnego prezydenta skupić się powinni na atakowaniu go z lewa. Potrzebna jest z jednej strony demaskacja towarzyszących protekcjonistycznej retoryce antypracowniczych posunięć Trumpa; z drugiej konkretne propozycje autentycznie progresywnych rozwiązań.
czytaj także
Sobotnie marsze kobiet były wspaniałym wydarzeniem, dodającym oglądającym je na całym świecie ludziom otuchy. „Liberalna Ameryka jeszcze nie zginęła” – można było powiedzieć z zadowoleniem w sobotę wieczorem. Jak zauważył w „Jacobinie” Roger Lancaster, marsze odwoływały się głównie do języka wywiedzionego z tradycji ruchu praw obywatelskich czy ruchów kobiecych. Bardzo ważne jest, by w Ameryce Trumpa ten język brzmiał głośno. Ale sam nie wystarczy, by przekonać tych ludzi, którzy w zeszłym roku zostali w domu albo głosowali na Republikanów. Krytykę Trumpa trzeba zakorzenić w kwestiach ekonomicznych, tak by w następnych demonstracjach przeciw niemu wzięli też udział zadowoleni z utrącenia TPP związkowi przywódcy.
Do TPP nie ma powrotu
Decyzja Trumpa ma wpływ nie tylko na Amerykę. Jej globalne konsekwencje będą ujawniać się falami przez długie lata. Wycofanie się z TPP pokazuje, że Ameryka Trumpa odwraca się od Pacyfiku i prób odgrywania roli lidera w regionie. Dla wielu partnerów, którzy wiązali nadzieje z porozumieniem decyzja Trumpa z poniedziałku wysyła niepokojący sygnał: Ameryka nie jest w stanie utrzymać ciągłości swojej polityki, nie jest wiarygodnym sojusznikiem. Wściekli będą zwłaszcza – liczący na spore zyski w związku z porozumieniem – Australijczycy i Nowozelandczycy. Najwięcej powodów do złości osobiście ma premier Japonii, Shinzo Abe. W piątek, po długiej batalii z opozycją (zwłaszcza lobby rolnym) przepchnął w końcu ratyfikację porozumienia przez japoński parlament. Ledwie upłynął weekend, a Trump zrobił z niego głupka – cały ten wysiłek poszedł na marne.
Z zapaści TPP cieszyć się za to będą Chiny. Porozumienie od początku interpretowane było jako konkurencyjne wobec Chin i ich planów gospodarczej integracji basenu Pacyfiku. TPP organizowało politycznie i gospodarczo wszystkich najważniejszych konkurentów Chin w regionie.
Relacje Trumpa z Pekinem będą skomplikowane. Nowy prezydent grozi Chinom rewizją zasad wspólnego handlu, karnymi cłami, źródłem napięcia będzie też z pewnością polityka Chin w basenie Morza Południowochińskiego. Jakie konflikty nie czekały by tych dwóch mocarstw, w poniedziałek w nocy w Pekinie na cześć decyzji Trumpa wypito z pewnością niejedną butelkę dobrego wina. Gospodarcza i strategiczna próżnia, jaką zostawia po sobie upadłe TPP i zapowiadane skupienie się Stanów na swoich własnych sprawach, stanowią doskonałą okazję dla Chin, by jeszcze bardziej wzmocnić swoją pozycję w regionie.
Najważniejsze pytanie brzmi jednak: czy pogrzebanie przez Trumpa TPP oznacza koniec ery wolnego handlu? Czy czeka nas teraz zamykanie granic przed przepływem towarów? Polityka dążąca do ponownego umiejscowienia produkcji w krajach rozwiniętych? Ochrona ich rynków za zaporą ceł i innych barier? Zobaczymy na ile w samych Stanach Trumpowi pozwoli na to Kongres i jego biznesowe zaplecze. Na pewno nie ma już powrotu do TPP i sposobu myślenia o wolnym handlu, jaki stał za tym porozumieniem. Wolny handel bez redystrybucji, bez działań chroniących miejsca pracy i dochody pracowników okazał się być politycznie nie do utrzymania. Na razie politycznie skapitalizowała ten fakt skrajna prawica. Ale i dla lewicy gniew na TPP i stojącą za nim filozofię może okazać się jeszcze dobrą wiadomością.